16 sie 2006

RZĄD DOPŁACA TERRORYSTOM

Wyborcza 13.08.2006

W latach 90. pracował Pan w Scotland Yardzie i zajmował się walką z terroryzmem. Widział Pan, jak w praktyce funkcjonuje pakt bezpieczeństwa?
- Tak, zdawaliśmy sobie sprawę z narastającego zagrożenia. Zwracaliśmy uwagę na przyjeżdżających z zagranicy muzułmańskich duchownych, naukowców oraz tzw. dysydentów, głównie z krajów arabskich. Pomimo ich długich związków z terroryzmem wszystkim przyznawano azyl.Wielu z nich pozwalano potem kierować meczetami, zyskiwali dostęp do pieniędzy publicznych przeznaczonych na "programy edukacyjne". I szerzyli swoje radykalne poglądy. Coraz więcej ludzi wstępowało w szeregi tych nieformalnych organizacji. Było jasne, że popełniane są przestępstwa - nienawiści rasowej, zachęcania do zabójstwa i inne. My byliśmy raczej bezradni wobec faktu, że nikt temu nie przeciwdziała.Na przykład policja wspólnie z narodową unią studentów chciała przeciwstawić się muzułmańskim ekstremistom, którzy w uniwersyteckich kampusach napadali na studentów żydowskich lub na zbyt frywolnie ich zdaniem ubrane studentki muzułmańskie. Grupy takie jak al Muhajiroun ("Imigranci") rekrutowały na uczelniach swoich zwolenników i rozprowadzały pisma szerzące nienawiść do Żydów. Zresztą wciąż to robią. Gdyby te same materiały rozprowadzał biały nazista, szybko wylądowałby w więzieniu. Tymczasem gdy kierowaliśmy oskarżenia przeciwko muzułmanom, sądy odrzucały wniosek albo umarzały sprawę. Przez lata władze wysyłały czytelny sygnał - jeśli jesteś muzułmaninem, wolno ci łamać prawo, możesz tutaj planować zamachy przeprowadzane w innych krajach itd. To był przepis na katastrofę i w końcu do niej doszło.
Czemu muzułmanie zostali uznani za nietykalnych?
- Władze nie chciały narazić się opinii muzułmańskiej, obawiały się, że jednym nieostrożnym ruchem zyskają sobie wroga w całej społeczności. To było oczywiście błędne przekonanie, tym bardziej że wiele sygnałów nadchodziło od samych muzułmanów zaniepokojonych tym, że ich synom i braciom ktoś robi pranie mózgu, wciąga do niebezpiecznych grup i odsuwa od rodziny. Największy problem Wielkiej Brytanii z islamskim radykalizmem to źródło, z którego rząd czerpie informację o islamie. Doradcami rządowymi zostali samozwańczy przywódcy społeczności muzułmańskiej, którzy mówili, co jest islamem umiarkowanym, a co nie. To oni przekonywali, że to, co robią ekstremiści, nie będzie miało żadnych konsekwencji, a jeśli władze spróbują ich uciszyć, zobaczą na ulicach ponad milion rozgniewanych muzułmanów.
Rok po zamachach 7 lipca to podejście się zmieniło?
- Zmiany są powierzchowne. Rząd np. zapowiedział, że zdelegalizuje ekstremistyczne grupy. Nie jest już legalny al Muhajiroun.
Zmienili tylko nazwę i kontynuują działalność...
- To potwierdza powierzchowność zmian. Nowe prawo antyterrorystyczne uchwalone po zamachach to typowy przykład głośnych, rozreklamowanych inicjatyw podejmowanych po 7 lipca tylko dla politycznych korzyści rządzącej partii. Ma usprawiedliwić poprzednie zaniechania.Od lat mieliśmy wystarczające prawa do walki z terroryzmem, ale nikt ich nie stosował. Jednak rząd po zamachach tłumaczył, że nie mógł nic zrobić, bo nie miał narzędzi prawnych, i wymyślił, że trzeba je teraz wprowadzić. I uchwalono zmiany mało znaczące.
Przed zamachami władze mogły ignorować zagrożenie, ale czemu tak niewiele zmieniło się nawet po 7 lipca, kiedy zginęły 52 osoby, a ponad 700 zostało rannych?
- Bo po zamachach społeczność muzułmańska jest postrzegana jako ofiara. Przywódcy największych organizacji muzułmańskich przekonali rząd, że przyczyną zamachów była dyskryminacja muzułmanów, ograniczony dostęp do szkół, wykluczenie z rynku pracy, słowem, dyskryminacja. Ale spójrzmy, kim są brytyjscy zamachowcy - ci z 7 lipca i ci wcześniejsi, którzy wysadzali się w Bośni, Czeczenii, Izraelu. Żaden nie pochodził z marginesu, z odizolowanych środowisk. Bywali absolwentami tutejszych uniwersytetów.Jednak dzięki temu argumentowi organizacje muzułmańskie mogły sięgnąć po więcej rządowych funduszy. I od 7 lipca pieniądze publiczne płyną do nich szerszym strumieniem, a ich szefowie zostają doradcami rządowymi, wchodzą do rządowych grup powoływanych, by walczyć z islamofobią, bez przerwy goszczą w studiach telewizyjnych. Rząd rozważa nawet pomysły, by przekazać meczetom kontrolę nad edukacją, opieką zdrowotną i świadczeniami społecznymi muzułmanów. Oczywiście mówi się, że tym umiarkowanym, by wspierać umiarkowany nurt w islamie i w ten sposób marginalizować radykalizm. Ale kogo dziś określa się mianem umiarkowanego? Bardzo duży wpływ na rząd mają ludzie z Brytyjskiej Rady Muzułmanów, którzy usprawiedliwiali zamachy samobójcze za granicą czy cieszyli się na wieść o zamachach 11 września. To oni mówią rządowi, co jest umiarkowanym islamem, a co nim nie jest. Nadal istnieje ten sam problem źródła informacji o islamie.W tym kraju jest wiele innych społeczności, jak sikhowie, hindusi, których członkowie nie wysadzają bomb w pociągach. I nie dostają dużych środków z kasy publicznej. Czy to nie mogłoby dać im do myślenia? Rząd brytyjski wkroczył na bardzo niebezpieczną ścieżkę.

W Londynie Paweł Szczerkowski rozmawiał z Charlesem Shoebridgem - byłym oficerem Scotland Yardu ds. wywiadu i walki z terroryzmem
DEDYKOWANE POLSKIM POŻYTECZNYM IDIOTOM, ANTYIZRAELCZYKOM I ANTYSEMITOM, przyjaciołom religii miłującej pokój i wszelkim innym ekstremistom...

Brak komentarzy: