26 lut 2010

Mądry Polak po szkodzie?

Pan redaktor naczelny “Dziennika”, gazety, którą SDP uznał z hienę roku 2009, który być może i za to “osiągnięcie” przestał być szefem, napisał gorzki i szczery (do pewnego stopnia?) artykuł na pożegnanie.

Szkoda, że nie wdrażał tych mądrości w życie wtedy, gdy był naczelnym. Teraz to już “po ptokach”...

“Po ptokach” to mi przyszło z czytania książki Kazimierza Kutza. Czytam i podziwiam – mieć 81 lat i popełnić debiut! Młody pisarz – coś jak młody polski reżyser. Czyta mi się dobrze, choć spodziewałem się więcej humoru a mniej gorzkich smaków. Ale widocznie życie na Górnym Śląsku w ostatnich dwustu latach nie dawało wielu powodów do śmiechu. Choć czytałem kiedyś książkę “Cholonek, czyli dobry Pan Bóg z gliny” i rechotałem szczerze. Pan Kazimierz jeszcze chciałby ją sfilmować. Życzę mu tego szczerze!

Oglądałem wczoraj film Kusturicy “Obiecaj mi”, który kojarzy mi się zarówno z atmosferą książek, o których wspomniałem, jak i z iberoamerykańskim realizmem magicznym. Dla mnie Kusturica to taki twórca bałkańskiego realizmu magicznego. “Underground” był też takim tworem…

Ciekawe, do jakich przemyśleń skłoni mnie dzisiejszy spektakl we wrocławskim Teatrze Polskim? Wybieram się na szekspirowskiego “Juliusza Cezara”. Po obejrzeniu serialu “Rzym” i przeczytaniu całego cyklu “Roma Sub Rosa” Stevena Saylora. Zdobyłem też wreszcie “Rzym” Felliniego. Dopiero teraz wydano na dvd ten film z 1972 roku!

Ale, ale. O czym to ja zacząłem pisać?

24 lut 2010

Politycznie?

Dawno (?) już nie pofolgowałem sobie szczerze o polityce. Jakieś wspominki, muzyczka, jednym słowem - tematyka zastępcza! Bo polityka to to, co nas rusza, co nas wkurza, co nas rozpala. Choć przemieszane wszystko bywa z olewaniem, tumiwisizmem, zobojętnieniem i odepchnięciem od siebie.

Wcale mi się nie chce określać tu, nawet anonimowo, kogo popieram wewnętrznie, kogo wydaje mi się że poprę w najbliższych wyborach, a kogo w tych następnych. Szczerze, to mogę chyba tylko wycisnąć z siebie, że nie ma ugrupowania politycznego, z którym mógłbym się utożsamiać w pełni. Dlatego łatwiej mi definiować nielubianych, bo precyzyjniej uświadamiam sobie, co mnie złości, wkurza, niecierpliwi, odrzuca... Nasza kochana polska selekcja negatywna! Wiem, za co nie lubię, ale nie znajduję powodów, by lubić. Więc popieram tych najmniej znienawidzonych.

Gdy nazbieram trochę więcej plusików (oczywiście dodatnich), to zaczynam nawet odczuwać bliskość. Mija ona po pierwszym potknięciu kolejnego idioty, autora aktualnie wszechomawianego idiotyzmu, będącego sensacją dzisiaja i jutraja. Pojutrze nikt nie będzie pamiętał. My, Polacy, jesteśmy mało pamiętliwi. Paradoks? No bo pamiętamy o Katyniu, o Wrześniu, o Marcu, o Październiku. O stanie wojennym, o komunie, pamiętamy już trochę mniej. O kunsztownych meandrach ostatniego rządu i przedostatniej koalicji nie pamiętamy już zupełnie.

A ja pamiętam, i jest to denerwujące. Na ekranie Ryszard Czarnecki przekonuje mnie do swoich ocen, a ja pamiętam mu wszystkie ugrupowania, które zaliczył, wszystkie wiatry, na które nastawiał swe szeroko rozpostarte skrzydła kogucika dachowego. Oczywiście jest on zupełnie nieważnych przykładem, ale za to bardzo typowym przykładem. To niemal wzorzec polskiego polityka. Ścierka, którą można umazać w dowolnym błocie - czerwonym, zielonym, czarnym lub w paski. Potem zanurza się w wodzie kilkakroć, mocno wyrzyma, krótko suszy i znowu gotowa do użytku!

Cezary Chlebowski - wielki człowiek, wywindowany na podniebne szczyty platformiane z roli burmistrza miasta SPOD Świdnicy! Cholera! Ja, wrocławianin, nie miałem pojęcia, że pod Świdnicą są jakieś miasta. Gigant polityczny partii, którą dotąd popierałem z braku laku. Pocący się jak mysz pod miotłą, bo wyszło szydło z worka, że w zaciszu cmentarnym komunikował się z Rysiem.

Ćwok ze wsi, awansowany do roli wicepremiera rządu Najjaśniejszej przez kolejnego giganta polityki. Tego, któremu prezydent mojej Ojczyzny meldował wykonanie zadania! Jakby to był spust surówki z wielkiego pieca. Fornal, egzekwujący prawo pierwszej nocy od aktywistek partyjnych, rechoczący przed kamerami z własnego kurewskiego żartu. Żartem był też drugi wicepremier - wielki wymiarowo, ale mały formatem.

Pamięta się teraz nocne rozmowy cmentarne, które bada dociekliwa komisja, a nie pamięta się nocnych rozmów hotelowych z masarką, którą wiceszef partii prawa i sprawiedliwości przekupywał stanowiskami, okraszając bon motami o "jakiej, kurwa, demokracji". Powinienem sam siebie przekonać, że przecież partię fornali i partię wszechpolaków ci prawi i sprawiedliwi właśnie zatopili, więc powinienem ich poprzeć, bo na to czekałem. Ale pamięć nie pozwala. Zomo, drugie strony barykad, wykształciuchy, łże-elity. Polityk potrafi powiedzieć, że deszcz pada, gdy na niego plują. Ja nie potrafię!

Nic w sumie nie napisałem. I nikogo nie pochwaliłem. Politycznie...

17 lut 2010

GDY ŻYŁY DINOZAURY (obóz wojskowy)

Studenci architektury to byli w wojsku anarchiści! Niepoddający się dyscyplinie, krnąbrni, przemądrzali i złośliwi. Na taką opinię oficerów i pod pracowaliśmy zespołowo. Nasz pułkownik, po prawdzie zupełnie przyzwoity facet, obrywał za nas bezustannie i był na szarym końcu kadry. Rzecz się działa na pierwszym obozie wojskowym, który odsłużaliśmy poligonowo w Gorzowie Wielkopolskim. Pewnie gdzieś w pobliżu poligonu latał w krótkich porciętach Kaziutek Marcinkiewicz – może niekiedy nam piwo przynosił. Było lato roku 1970...

Za te wszystkie nieprzyjemności odarchitektoniczne postanowiliśmy kiedyś, zupełnie niespodziewanie dla nas samych, coś zrobić, by nasz pułkownik stał się bohaterem kadry. Mieszkaliśmy w namiotach wyglądających jak pół walca. Wchodziło się drzwiami na środku półkola. Do tych drzwi prowadziła ścieżka, mająca po obu stronach dwa kwadraty ziemi, która powinna być zawsze zgrabiona, schludna i niezdeptana. Pilnowały tego patrole oficersko-pod i mędziły, gdy kwadraty były zaniedbane!

Zaproponowałem swoim współobozowiczom z wydziału architektury, by każdy namiot te kwadraty przyozdobił. Koledzy z innych wydziałów, czyli z inżynierii sanitarnej oraz z podstawowych problemów techniki, przyglądali się naszej krzątaninie zdumieni. Normalnie w czasie wolnym wylegiwaliśmy się na pryczach w namiotach, co było karnie zabronione. Tym razem zbieraliśmy elementy zdobnicze w postaci potłuczonych talerzy, kawałków cegieł czy zielonych szyszeczek.

Zrobienie z tych detali atrakcyjnych wojskowo kompozycji było już betką. Przecież na pierwszym roku trenowało się nie takie kompozycje na arkuszach brystolu patykiem maczanym w tuszu! Jak zupactwo zobaczyło efekt pracy – nie wiem, ale zobaczyli błyskawicznie. Najbliższy poranny apel obozu studenckiego odbiegał od rutyny. Pułkownik-dowódca wydał rozkaz, by podpułkownicy-dowódcy kompanii studenckich pomaszerowali za nim z placu apelowego pomiędzy namioty, gdzie przystawali przed każdym architektonicznym płóciennym półwalcem i kontemplowali nasze dzieła! Dowódca coś perrorował. Po dłuższej chwili bractwo powróciło. Nasz podpułkownik uśmiechnięty z zadowolenia, reszta kompanijnych dowódców mocno markotna. Przed frontem kompanii pułkownik pochwalił naszego, a reszcie kompanii rozkazał wzięcie przykładu z kompanii architektów!

Przez kilka dni ustawiały się do nas kolejki bliższych i dalszych znajomych z innych wydziałów, mniej uzdolnionych plastycznie, by im kijem na ziemi narysować coś sensownego, co oni przyozdobią precyzyjnie. Opłaty realizowane były przelewem w pobliskim sklepiku spożywczym, który musiał na ten czas zwiększyć zaopatrzenie w piwo! Nasz pułkownik wybaczył nam wszystkie dotychczasowe opeery z naszego powodu przezeń zbierane. Był tak swojski, że odtąd nazywaliśmy go Tata…

Wiedza wojskowa była durnowata! Nas, architektów, szkolono na saperów. Widocznie uważano, że wiedza o budowaniu pokrewna jest wiedzy o wysadzaniu. Najbardziej złościły mnie precyzyjne informacje, dotyczące sprzętu saperskiego, choćby ta o długości łopaty saperskiej. Nie chodziło oczywiście o żadną tak zwaną saperkę, tylko o pełnowymiarowy szpadel, przytraczany do pleców.

Kiedyś mieliśmy nocne ćwiczenia z zakładania pola minowego przeciw piechocie. Należało czołgać się wzdłuż taśmy i następnie po osiągnięciu wysuniętego do przodu końca, czołgać się z powrotem, wkopując i maskując małe drewniane pudełeczka – atrapy min. Jedna pół metra od taśmy, następna półtora, i znowu pół. Tyle, że z gębą przy ziemi zupełnie się nie czuje odległości, a zupacy wystrzeliwali w niebo race oświetlające i wrzeszczeli, gdy ktoś głowę uniósł. Pomyślałem sobie wtedy, że łopata saperska może być dobrym miernikiem. Ale ile to ona ma centymetrów długości? Liczbę wyparłem z pamięci od razu po usłyszeniu! Zrobiłem więc założenie na oko. W efekcie zaminowałem drogę powrotną mego kolegi, czołgającego się przy taśmie sąsiedniej!

Do dziś nie wiem, jaką długość ma łopata saperska…