31 lip 2006

Czat pod bombami - na marginesie konfliktu...

"Le Monde" Jean-Marc Manach/24.07.2006

W internecie zaczynają pojawiać się zalążki prawdziwego dialogu internautów izraelskich i libańskich

Konflikt na Bliskim Wschodzie to nie tylko starcie dwóch państw. Blogi, filmy wideo i dyskusje internautów pokazują dramat i emocje żyjących tam ludzi.

W 2003 roku iracki bloger z Bagdadu o pseudonimie Salam Pax umożliwił milionom internautów śledzenie na żywo postępów wojsk amerykańskich. „Blogosfera” huczała wówczas od polemik: czy Stany Zjednoczone słusznie rozpętały wojnę?, chodzi o inwazję czy o wyzwolenie?. Iracki bloger skupił na sobie uwagę nie tylko dzięki temu, że pisał po angielsku, ale przede wszystkim dlatego, że był praktycznie jedyną osobą w swoim kraju prowadzącą takie zapiski.

Podczas wojny w Libanie sytuacja jest zupełnie inna – istnieją całe legiony Salamów Paxów, zarówno po stronie libańskiej, jak i izraelskiej. Utworzono nawet serwisy, aby ich spisać, pogrupować blogi i ułatwić porozumiewanie się: Jblogosphere i Webster po stronie izraelskiej, OpenLebanon lub Lebanese Blogger Forum po stronie libańskiej. The Truth Laid Bear grupuje blogerów po obu stronach granicy, a także Palestyńczyków.

Można tu znaleźć międzynarodowe kalendarze manifestacji proizraelskich i prolibańskich, telefony do służb ratowniczych, Czerwonego Krzyża, banków krwi, propagandowe zdjęcia i taśmy wideo, zbyt szokujące, by je rozpowszechniać w zachodnich mediach.

Większość Izraelczyków popiera w internecie działania swojej armii i niepokoi się atakami rakietowymi Hezbollahu. Inni krytykują pokrętny sposób komentowania wydarzeń przez wspólnotę międzynarodową. I tak Ezra Pundit uważa CNN za organ propagandy Hezbollahu. Po stronie libańskiej dominują oburzenie z powodu gwałtowności izraelskich bombardowań, których skutkiem jest duża liczba zabitych cywilów (Blogging Beirut, oraz opinie, że armia izraelska chce bardziej zniszczyć sam kraj niż Hezbollah (Stop Destroying Lebanon).

Ale najbardziej godne uwagi jest to, że obok gwałtownych ataków i emocjonalnych reakcji zaczynają pojawiać się zalążki prawdziwego dialogu internautów izraelskich i libańskich. Lekceważą oni różnice polityczne i korzystają z humanitarnej, żeby nie powiedzieć intymnej właściwości blogów, by prowadzić rozmowy, na jakie żadne tradycyjne media nie mogłyby sobie pozwolić.

27-letni Ramzi mieszka w Bejrucie. W pierwszym wpisie do swego blogu, dokładnie dwa lata temu, opowiadał o niedogodnościach życia w kraju do tego stopnia opanowanym przez turystów, że trudno jest znaleźć miejsce na kawiarnianym tarasie. (...) Dzisiaj komentuje „izraelską agresję” za pomocą wstawek publicystycznych, z nutką humoru i poezji. Napisało do niego wielu Izraelczyków, którzy protestują przeciw „zamętowi” wywołanemu przez wojnę, wyrażają nadzieję na szybkie zakończenie konfliktu i wzywają do pokoju między „sąsiadami”. Ramzi podsumował to krótko: „W internecie wojna się personifikuje”, dzięki blogom, amatorskim nagraniom wideo i komentarzom internautów.

Zdaniem Lisy Goldman, kanadyjsko-izraelskiej dziennikarki i blogerki mieszkającej w Tel-Awiwie, po raz pierwszy „obywatele wrogich krajów prowadzą rozmowę w sytuacji, gdy spadają na nich pociski rakietowe”. Przykładów jest wiele. Na jej wpis poświęcony antywojennej manifestacji w ostatnią niedzielę pierwsza zareagowała Libanka, która potępiła oblężenie, niszczenie jej kraju i zabijanie cywili, ale dodała: „Z ludźmi takimi jak Pani będziemy kontynuować dialog, nie mamy innego wyboru”.(...)

Od kilku nocy Lisa rozmawia na czacie z Libańczykiem, którego poznała przez blog. Siedząc na dachu swego domu w Bejrucie, podczas gdy izraelskie rakiety spadają na miasto, relacjonuje „w sposób głęboko ludzki i osobisty” wrażenia, jakich „nie mógłby oddać żaden artykuł prasowy czy reportaż telewizyjny”. (...)

Kiedy nienawiść minie, niektórzy przypomną sobie osobiste kontakty z wrogami. Snując marzenia, że następna generacja polityków i liderów gospodarczych z Libanu i Izraela skorzysta z takich ścisłych relacji, Lisa Goldman stwierdza: „Nie jest łatwo zabić kogoś, kogo się zna jako osobę, a nie tylko jako »nieprzyjaciela«”.

I tu w zaskakujący sposób blogosfera wpływa na całą sferę życia ludzi uczestniczących, często wbrew własnej woli, w morderczym konflikcie, w węźle gordyjskim, splątanym przez polityków w 1948 roku. Oby blogosfera zacząła łączyć ludzi a przynajmniej, by pozwoliła im rozumieć się wzajemnie...

30 lip 2006

służba zdrowia czeka na podwyżki

niezbędnik Mariusza Kamińskiego

Takie wzory zaproponował sam poseł Wierzejski...

1 V 1989

Miesięcznik polonijny Relax wychodzący w 1989 w Chicago opublikował takie rysuneczki, wywiezione z Polski. Pochodziły z 1982 roku, kiedy to ukazały się we wrocławskim nieregularniku podziemnym "Ślepowron". Wyszło kilka numerów...

Ciekawy był pomysł na rozpowszechnianie. Numer tworzono na stronach A4 wyklejanych rysunkami i tekstami pisanymi na maszynie, następnie strony fotografowano i wywoływano na pocztówkowych papierach fotograficznych. Numery rozchodziły się po całym Dolnym Śląsku w postaci klatek filmu małoobrazkowego, łatwego do ukrycia i chętni w różnych miejscach wywoływali sobie kolejn e numery do woli. Omijało to zakazy druku, braki papieru na rynku a jakość pocztówkowych odbitek była idealna!

Łezka mi się zakręciła w oku , gdy kiedyś na wystawie podziemnych publikacji stanu wojennego zobaczyłem dwie plansze poświęcone "Ślepowronowi". Kółko historii zatoczyło krąg, gdy jeden z redaktorów "Ślepowrona" opublikował te moje rysunki w Chicago, do którego trafił jako emigrant naukowy, polityczny i w końcu całkowity. Jądruś - pozdrowienia i uściski!!!

Gdy żyły dinozaury...
Jak widać, niektóre żyją do dziś!

28 lip 2006

fragment większej całości...

Raczkowski z Przekroju



...i tylko się zastanawiam o jakim kraju mowa?

Syria? Liban? Iran? a może Irak? Trochę nam opinię psuje polskie wojsko w Iraku...

26 lip 2006

uwagi na marginesie... (2)

z gazety wyborczej, fragment wywiadu z Libańczykiem:
"Państwo Hezbollahu
Mariusz Zawadzki

Izraelscy wojskowi powtarzają, że głównym celem kampanii jest osłabienie zdolności bojowej Hezbollahu i zniszczenie jego arsenału rakiet. Husajn powiedział mi, że po dwóch tygodniach nalotów magazyny bojowników niemal nie zostały naruszone.- My nawet prawie nie mamy czegoś takiego jak magazyny - śmiał się szyderczo. - Broń jest pochowana wszędzie: w domach, garażach, komórkach, małych kryjówkach na odludziu czy nawet w mieszkaniach...

Naszą siłą jest to, że jesteśmy częścią szyickiej społeczności. Nie sposób nas chirurgicznie z niej wyciąć, jak chcieliby Żydzi.Być może były to przechwałki, ale wiele wskazuje na to, że Husajn miał sporo racji. Od wielu dni około stu katiusz spada codziennie na północny Izrael, w tym na półmilionową Hajfę. Przy takiej dobowej porcji wystarczy ich Hezbollahowi na trzy miesiące. Co gorsza, od izraelskich bomb giną głównie cywile, a nie bojownicy. Podobno niektórzy szyiccy duchowni wzywali ludzi do pozostania w domach mimo ostrzeżeń Izraela, że okolica zostanie zbombardowana.

Najbardziej fanatyczne rodziny zostawały, zatrzymując swoje dzieci. Teraz figurują w spisach ponad 350 śmiertelnych ofiar nalotów. Tymczasem bojowników zginęło zaledwie kilkudziesięciu.

- Słyszałem, że Hezbollah jest dumny z tego, że ma tak niewielkie straty - mówił Jan Egeland, wysłannik ONZ do Libanu. - Nie wydaje mi się jednak, żeby powodem do dumy mogło być wielokrotnie więcej ofiar wśród cywilów niż wśród bojowników. Hezbollah musi skończyć z tchórzliwym chowaniem się za kobiety i dzieci."

Cóż dodać do tak cynicznych wypowiedzi hezbollaha - czym to się różni od przywiązywania dzieci do wież oblężniczych albo pędzenia warszawiaków przed hitlerowskimi czołgami? Magazyn rakiet pod żlobkiem - a im więcej ofiar tym ładniej wyjdzie to w telewizji! I świat się użali...

25 lip 2006

uwagi na marginesie wojny Izrael - Hezbollah...

Już nieraz pisałem o nasrallahu, że jego nazwisko to wyzwisko. Szejk-szejtan...

Na hezbollah przydałby się w Libanie, nieżyjący już niestety, jordański król Husajn, który potrafił powstrzymać Arafata (podaję za Wikipedią).

"Pod koniec lat 60. między palestyńskimi grupami ruchu oporu a rządem jordańskim narastały napięcia. Palestyńczycy zdołali przejąć kontrolę nad kilkoma strategicznymi pozycjami w Jordanii, łącznie z rafinerią ropy Az Zarq.
Jordania, uważając to za rosnące zagrożenie dla swojej suwerenności i bezpieczeństwa, zdecydowała się rozbroić milicje palestyńskie. Otwarte walki między nimi a armią jordańską wybuchły w czerwcu 1970 r.
Rządy arabskie próbowały negocjować pokojowe rozwiązanie, jednak rząd jordański odpowiedział eskalacją akcji represyjnych; 16 września król Jordanii Husajn ogłosił stan wojenny. Tego samego dnia Arafat został mianowany naczelnym dowódcą Palestyńskiej Armii Wyzwolenia - regularnej siły wojskowej OWP.
W wybuchłej wojnie domowej OWP miało aktywne wsparcie ze strony Syrii, która 200 czołgami najechała na Jordanię. Zaangażowane też zostały USA i Izrael: amerykańska marynarka wojenna przemieściła swoją Szóstą Flotę do wschodniej części Morza Śródziemnego, a Izrael rozmieścił swoje oddziały tak, aby były gotowe do niesienia pomocy zagrożonej Jordanii.
Do 24 września armia jordańska odzyskała przewagę, a OWP zgodziła się na zawieszenie broni."

Minęło 36 lat i Syria z Iranem próbuje tej samej metody. Syryjczycy, zmuszeni do wycofania z Libanu, który uważają za fragment własnego terytorium, gmerają finansowym kijem w bliskowschodnim mrowisku. A Iran nawet na Antarktydzie sypałby piasek do amerykańskich baków...

I jeszcze komentarz do zbrodni sprzed lat, przypisywanej Szaronowi - wymordowania uchodźców z palestyńskich obozów w Libanie. Do dziś spotykam wredne antysemickie wpisy o żydowskich mordercach. Bardzo mnie to dziwi w naszym coraz bardziej ultrakatolickim kraju, bo jest to samobójcza ocena! Otóż zbrodni własnoręcznie dokonały oddziały libańskich milicji CHRZEŚCIJAŃSKICH a winą Szarona było to, że wpuścił chrześcijan do tych obozów i nie powstrzymał ich w trakcie mordowania...

GDY ŻYŁY DINOZAURY list do Dany (retrospekcja 1)

Zaczalem brnac we wspomnienia z Szuszar nie z jakiejs nostalgii, ile raczej z tego, ze przez lata to byl moj ulubiony temat wspomnien w towarzystwie, gdyz rzeczywistosc wylaniajaca sie z tych wspomnien byla tak niewiarygodna i surrealistyczna, ze nawet w prl-u budzila oslupienie i rozbawienie. Przez lata opowiadan moglem ja nawet nieco ubarwiac, choc w zasadzie nie bylo takiej potrzeby - sowieci sami wszystko tak obmyslili, ze najdzikszy umysl nie przebije.

Pierwszy raz zaczalem nieporadnie opisywac Szuszary ponad 20 lat temu, gdy zaczalem w stanie wojennym zapisywac kronike rodzinna, w ktorej przemieszane byly zapiski z niemowlectwa pierworodnej corki, wklejane ulotki podziemne, artykuly z prasy rezimowej oraz moje wredne rysunki satyryczne i antywronowe. Przez te zawartosc tom ten przechowywany byl w tapczanie na wypadek naglej rewizji bezpieki, ktora przewidywalem od momentu, gdy zdecydowalem sie wspoltworzyc satyryczna gazetke podziemna "Slepowron". Na szczescie esbecja nie dotarla do domu i nie dobrala sie do tomu. Zapiski byly srednio zabawne wiec je zaniechalem, choc namawial mnie do ich spisania sam Wieslaw Wodecki, rezyser i pisarz, ktorego zdanie sobie cenie wysoko, chocby z powodu, ze jest ojcem mego najwiekszego, niestety niezyjacego juz, przyjaciela.

Pisze bloga z przypadku, bo zalozylem go myslac, ze sie loguje, by moc komentowac inne interesujace mnie blogi. Poczatkowo znowu emocjonalnie reagowalem na stan nienormalny, jak odbieram czas po wybraniu kaczek. Tu jest podobienstwo do kroniki, ktora byla pisana dla wyladowania wscieklosci na autorow stanu wojennego. Jednak ostatnio polikwidowalem posty najbardziej emocjonalne - czyli AUTOCENZURA mnie dopadla! Blog moze byc czytany przez ludzi niechetnych mym pogladom - to moge wyniosle olac - ale chamstwa jednak nie chcialem tolerowac u siebie, skoro mnie wkurza u innych.

I wtedy powrocily Szuszary! Teraz te wspominki nabieraja innego wymiaru i znaczenia. Dla mych corek sa relacjami z prehistorii, z czasow "gdy zyly dinozaury"! To jakis fragment prl, socjalizmu, czasow, gdy do Carcassonne jechalo sie dwie doby koleja, gdy po paszport stawalo sie wczesnym rankiem po odbior a sam paszport byl darem niebios i rezymu. Dla dzisiejszych nastolatkow i yuppies to kenozoik albo peerelozoik. I jakos smieszniej mi sie opisuje te zamierzchla ere socjalistycznego zlodowacenia spoleczenstwa.

Niestety nie bede zapisywal zadnych frywolnosci, ktore tez dobrze pamietam, bo nie wypada. Niech mlodzi mysla, ze wiekszosc takich spraw to ich odkrycia, nieznane wczesniej. Nie znalismy jednak narkotykow, czego nigdy nie zalowalem - szkoda, ze TO dotarlo do Polski...
Reszta bedzie odtworzona. Moze powoli pora szykowac sie do emerytury i wprawiac w coraz lepsze opisywanie minionego, takie by bylo pozyteczne dla dzisiejszych mlodziakow. Nawet jesli tylko pokaze jak niewyobrazalnie swiat poszedl do przodu w jednym i jak zatrzymal sie w miejscu w innym...

jotesz - filozoficznie nastrojony...

18 lip 2006

11 lip 2006

Gdy żyły dinozaury - informacja

Odnalazłem zapiski wakacyjne z 1972 roku!
Po lecie roku 1970-ego nastąpiło lato 1971, już z nowym, prężnym przywódcą, otwartym na świat , a zwłaszcza na Francję, w której za młodu fedrował.
Studenci więc ruszyli do Francji. W jedenastoosobowej grupie znalazła się tylko dwójka z Szuszar. Ja i Zbyszek. To były ciekawe wakacje... Może warto o nich wspomnieć? Robiłem notatki, ale się nie zachowały! W następnym roku wyjechałem już tylko ze Zbyszkiem.

Zaczęła się era znana w mojej rodzinie ze wspomnień zaczynających się: " ...jak ja ze Zbychem..."
Teraz robię letnią czystkę w suterenie - może odnajdzie się notesik "Lato 1971"?
Zdjęcia są... A na razie niebo nad głową mojej córki emigrantki.

http://ewamilewicz.blox.pl/html

http://ewamilewicz.blox.pl/html

poniedziałek, 10 lipca 2006

Myślę o Jahwe

Od Zbigniewa.Stonogi dowiedziałam się (dziękuję) o takim wpisie galby pod moją notką „Ekscentryczny kraj”:

„Ewuniu, jak zwykle ociekasz śluzem chamstwa, kłamstwa i potwarzy.
a. skąd wiesz, że choroba LK ma związek z tekstem w tym szmatławcu?
b. twoje dywagacje na temat prezydenckiej choroby są równie chamskie jak ów tekst
c. nie pamiętam bymś kiedykolwiek napisała jedno słowo na temat jaśnie nam wówczas panującego pijaka Aleksandra
d. "Życie polityka, aktora, czy innych osób, którymi się interesują dziennikarze jest okropne. Nie zazdroszczę zainteresowania mediów Ale to jak pylica dla górnika. Choroba zawodowa."
Dlaczego ty i twoi kumple dostajecie białej gorączki gdy ktoś interesuje się waszym życiem? Co u Helenki Łuczywko? Była ostatnio na grobie tatusia-zbrodniarza z UB? A Adam M. bywa w synagodze? Spotyka tam Wandzię R., Helenkę i ciebie samą? Seweryn Blumsztajn dalej nie lubi wieprzowiny? No sprzedaj nam parę plot z życia elit...”
KONIEC CYTATU

Wcześniej wpisu galby nie czytałam, bo z zasady nie czytam tego Rasowego Tropiciela. Ale z opóźnieniem odpowiadam, ja Rachela Milsztajn nie chodzę do synagogi. Mam mezuzę w domu. Modlę się codziennie, myśląc o Jerozolimie, Jahwe i prorokach. Czasem zapalam menorę.

A teraz inny temat.
Zaimponował mi Roman Giertych. Pojechał do Jedwabnego. Wyborców mu to raczej nie przysporzy. Mieszkańcy Jedwabnego nie obchodzą rocznicy tamtejszego mordu. Giertycha pewnie pokażą wszystkie telewizje, więc z punktu widzenia jego interesów politycznych ten wyjazd nie jest ok.
Tym bardziej mi się to podoba.

Nie rozumiem ambasadora Izraela. Wątpi czy to szczere ze strony Giertycha. Ważne, że pojechał. Szczerości innego człowieka nigdy się nie zmierzy, liczy się więc to co widać.

I znowu ktoś mnie uprzedził z komentarzem. Giertych udał się do Canossy. Nie analizując powodów, można ocenić efekt. Coś na kształt podziwu...
Tylko jak to podsumuje radyjo?

10 lip 2006

[ Tekst, który potrząsnął elitką ]

Komentarz, wygłoszony na antenie Radia Maryja 29 marca 2006
http://www.michalkiewicz.pl/rdm_29-03-2006.php

Szanowni Państwo! Właśnie zakończyły się wybory i na Białorusi i na Ukrainie, więc jest okazja do podsumowania efektów naszej polityki wschodniej. Wybory na Ukrainie miały charakter demokratyczny, co potwierdziła nawet Organizacja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie. I całe szczęście, bo demokratyczny charakter wyborów na Ukrainie, to dla nas jedyna pociecha. Tego samego dnia bowiem, gdy odbywały się tam demokratyczne wybory, Ukraina wprowadziła embargo na import polskiego mięsa i wędlin. Więc gdyby nie ten uznany demokratyczny charakter wyborów, to nie mielibyśmy nawet czym się pocieszyć, no a tak – to bardzo się cieszymy. Niestety na Białorusi wybory już demokratyczne nie były, także nawet i takiej pociechy z naszej polityki wschodniej nie mamy.

Tymczasem, gdy my tu jesteśmy zajęci wprowadzaniem demokracji na Ukrainie i Białorusi, od tyłu zachodzą nas Judejczykowie, próbując wymusić na naszym rządzie zapłatę haraczu, zwanego dla niepoznaki rewindykacjami. Ale – od początku. Te rewindykacyjne żądania pojawiły się już w połowie lat 90-tych, kiedy Polska ogłosiła, że chce przystąpić do NATO. Środowiska żydowskie, głównie w Ameryce, zażądały wtedy od rządu polskiego łapówki z tego tytułu. I rząd tę łapówkę zapłacił. Przybrała ona postać ustawy o stosunku państwa do gmin wyznaniowych żydowskich, przewidującej przekazanie majątku po dawnych gminach żydowskich w Polsce kilku gminom istniejącym oraz – Organizacji Restytucji Mienia Żydowskiego w Nowym Jorku. Mówię o łapówce, bo z punktu widzenia prawnego żaden „zwrot” mienia ani gminom, ani tym bardziej nowojorskiej Organizacji się nie należał. Ale stało się i mówi się: trudno.

Zachęcony tymi łatwymi pieniędzmi Światowy Kongres Żydów, główna firma koncernu holokaustowej industrii, ustami swego ówczesnego sekretarza, pana Izraela Singera, zażądała od Polski kolejnego haraczu. Tym razem chodziło o mienie pozostawione przez Żydów zabitych w czasie wojny przez Niemców. Pan Singer wprawdzie ani ich brat, ani swat, ale z dużym tupetem zagroził Polsce, ze jeśli nie zastosuje się do żądań Kongresu i nie przekaże co najmniej 60 miliardów dolarów, to „będzie upokarzana na arenie międzynarodowej” Efektem tego „upokarzania” były awantury urządzane przez Żydów na terenie oświęcimskiego obozu, rozdmuchanie incydentu w Jedwabnem, a obecnie przygotowania do wielkiej propagandowej imprezy w Kielcach, w rocznicę tak zwanego „pogromu”.

To „upokarzanie” Polski postępuje równolegle do zdejmowania winy za wymordowanie Żydów z Niemców. Kontrolowana przez przedsiębiorstwa holokaustu amerykańska prasa pilnuje się, żeby nigdy nie pisać o „Niemcach”, tylko zawsze – o „nazistach”, którzy nawet posługiwali się „nazistowskim” językiem, za to na Polsce używa sobie na całego, pisząc m.in. o „polskich obozach zagłady”. No ale Niemcy zapłacili Izraelowi co najmniej 100 miliardów marek i nadal płacą, m.in. dostarczając okręty podwodne, więc jakiegoś winowajcę trzeba znaleźć, bo w przeciwnym razie świat mógłby sobie pomyśleć, że ci Żydzi poumierali śmiercią naturalną.Żeby łatwiej rozmiękczyć Polaków i w ten sposób wyciągnąć od Polski co najmniej 60 miliardów dolarów, trzeba z jednej strony oczerniać nas przed światem jako naród morderców, a z drugiej – doprowadzać nas do stanu bezbronności wobec żydowskich żądań poprzez systematyczną tresurę w tak zwanej tolerancji i w tak zwanym dialogu. Owa tolerancja, to nic innego, jak przyjęcie żydowskiego punktu widzenia, zaś dialog – to nic innego, jak potulne spełnianie wszystkich zachcianek przedsiębiorstwa holokaust.

W tej tresurze ogromna rolę pełni „Gazeta Wyborcza”, będąca zresztą osobliwym przykładem żydowskiej piątej kolumny na terenie Polski. Oto w grudniu ub. roku odwiedzili Polskę przedstawiciele władz izraelskich, żądając od rządu polskiego spacyfikowania Radia Maryja, które, nazywając rzeczy po imieniu, psuje przedsiębiorstwu holokaust interes. Jednocześnie „Gazeta Wyborcza” przypuściła niezwykle intensywny atak na Radio Maryja, pozyskując w charakterze tak zwanych „pożytecznych idiotów” również niektórych przedstawicieli duchowieństwa. W samym tylko grudniu naliczyłem w „Gazecie Wyborczej” aż 26 publikacji poświęconych Radiu Maryja, a wszystkie utrzymane mniej więcej w takim samym tonie, jakiego arcykapłan Kajfasz używał wobec Pana Jezusa. Ta gazetowa ofensywa miała na celu stworzenie atmosfery sprzyjającej ustępliwości rządu wobec żądań przedstawicieli izraelskich władz. Nawiasem mówiąc, wysunięte przez przedstawicieli izraelskich władz żądanie spacyfikowania Radia Maryja stanowiło bezprzykładną ingerencję w polskie sprawy wewnętrzne i zamach na wolność słowa i wolność mediów. Warto zatem pokazać, jak „Gazeta Wyborcza” realizuje zlecone zadania w dziedzinie kneblowania wolnych mediów w Polsce.

Po co była potrzebna ta akcja przeciwko Radiu Maryja w grudniu ub. roku? Ano po to, że 16 marca roku bieżącego zjawił się w Polsce pan Dawid Harris i po raz kolejny zażądał od rządu pieniędzy. Pan Harris stoi na czele Amerykańskiego Komitetu Żydowskiego. Jest to jeden z mniejszych zakładów przedsiębiorstwa holokaust, ale jest to jego jedyna zaleta. W odróżnieniu od Światowego Kongresu Żydów, który idzie na całość i żąda od Polski co najmniej 60 miliardów dolarów, Komitet pana Harrisa chce tylko 2,5 miliarda. Jest mniejszy i tańszy, ale to jedyna jego zaleta, bo tak naprawdę, to nic nie może. Pan prezydent Kaczyński podczas swojej wizyty w Ameryce prosił go, żeby wstawił się za nami w amerykańskich mediach, by przestały pleść o „polskich obozach zagłady”, ale pan Harris, mimo obietnic, nie ma na to żadnego wpływu, bo oto największe nowojorskie gazety używają tego określenia w najlepsze, bez oglądania się na pana Harrisa. Więc 16 marca pan Harris pojawił się w Polsce po raz kolejny, stanowczo żądając pieniędzy. Niestety tym razem uzyskał obietnicę, że rząd postara się załatwić tę sprawę „jeszcze w tym roku”.Dlaczego „niestety”? Dlatego, ze z punktu widzenia prawnego żadne pieniądze ani panu Harrisowi, ani jego Komitetowi, ani Światowemu Kongresowi Żydów się nie należą.

Zgodnie z prawem polskim, a konkretnie – z przepisami dekretu z 8 października 1946 roku – prawo spadkowe – jeśli do 1 stycznia 1949 roku nie zostało przed polskim sądem wydane postanowienie o stwierdzeniu nabycia spadku – to taki spadek, jako tzw. utracony, przypada Skarbowi Państwa. Oznacza to, że menadżerowie przedsiębiorstwa holokaust zwyczajnie chcą od państwa polskiego te miliardy dolarów wyłudzić.Dlaczego w takim razie rząd złożył im jakieś obietnice? Trzeba wyraźnie powiedzieć: wszelkie próby smarowania tego tłustego połcia pieniędzmi wyłudzonymi od Polski borykającej się z ekonomicznymi problemami, są nie do pogodzenia z obroną narodowego interesu. Trzeba w związku z tym przypomnieć, że zarówno pan prezydent Kaczyński, jak i pan premier Marcinkiewicz obiecywali zwrócić szczególną uwagę na obronę interesu państwowego w stosunkach międzynarodowych. Niechże go więc bronią, zaś my życzymy, żeby nigdy nie zabrakło im odwagi, zwłaszcza gdyby jeszcze raz przyjechał pan Harris, nawet w towarzystwie naszego wroga, pana Izraela Singera.

Szczęść Boże! Mówił Stanisław Michalkiewicz.

No proszę - parę razy wspominałem o tym spiczu, więc najlepiej go w całości zamieścić, by ocenić, czy jest antysemicki, czy nie. Moim zdaniem jest, ale może jestem nadwrażliwcem...

Podziwiać można finezję, z jaką M. odszedł od nazwy żydki, która bardziej by w tym spiczu pasowała, i wynalazł formę Judejczykowie. Słowotwórstwo godne Leśmiana (właściwie Lesmana) czy Lema (też przyznał się od strony matki do "judejczykostwa").

Szczęść Boże słuchaczom pana M. i chrześcijańskim uczuciom, jakie w nich taka przemowa wywołała...

Izrael kontra Giertych

<<"Ja lubię naród żydowski i nie widzę powodu, by pan ambasador mnie nie lubił" odparł Giertych.>>
Skąd ta afera? Tłumaczy Michał Sobelman, rzecznik izraelskiej ambasady w Polsce: - Wyolbrzymione zostało marginalne w sumie zdarzenie. W piątek ambasador David Peleg wziął udział w festiwalu kultury żydowskiej na krakowskim Kazimierzu. Chwalił znakomite stosunki polsko-izraelskie. Ktoś zadał pytanie o Giertycha, a ambasador przypomniał to, co mówił już wcześniej - że Giertycha unika. Izraelski dziennikarz wysłał wiadomość o bojkocie i się zaczęło. http://serwisy.gazeta.pl/wyborcza/1,34513,3473172.html

Izraelska niechęć do Giertycha i LPR to nic nowego. Izrael - przypomnijmy - zareagował alergicznie, gdy w maju LPR weszła do rządu, a jej szef dostał resort edukacji. To w MEN jest komórka zajmująca się organizacją przyjazdów izraelskiej młodzieży do Polski, w tym Marszem Żywych.

A tu to już jest problem.
To niemal tak, jakby wilk miał organizować owieczkom redyk na hali... Giertychowa deklaracja powinna raczej brzmieć:
"Ja lubię naród żydowski, gdy cały jest u siebie, w Izraelu, a jeszcze lepiej na Grenlandii..."

7 lip 2006

GDY ŻYŁY DINOZAURY (7)

W roku 1970 nie marnowało się żywności. W kuchniach obywatele miewali już lodówki. Niewielkie były – jak dzisiejszy piekarnik. Trochę tylko większe od mikrofalówki. Mięso w polskich sklepach bywało, choć pewnie w ilościach niezadowalających. Jakość była taka sobie, ale nie byle jaka. Ot, by zjeść bez obrzydzenia. Do grudnia...

Wracz obserwowała każdego dnia, z rosnącym niepokojem, zawartość wiadra na zlewki. Większość dań „mięsnych” trafiała do koryta. Polacy żywili się głównie mlekiem i chlebem. Po kilku dniach mleko zostało objęte reglamentacją ilościową, bo za dużo go wypijaliśmy. Koszt jednodniowego żywienia obozowego skalkulowano na jednego rubla i kilka szklanek mleka podrożało wyliczenia niedopuszczalnie! Pozostało za to wiadro herbaty. Była ona jedynym produktem spożywczym naprawdę znakomitej jakości. Widocznie jeszcze od carskich czasów dobry czaj był nienaruszalną tradycją, nie zniszczoną przez rewolucję i czystki.

Pierwsza noc okazała się spokojna. Spanie było zdrowe. Sienniki, napełnione świeżą słomą i przykryte czyściutkimi prześcieradłami, były wygodne. Poducha ogromna i miękka, dała dobre oparcie skołatanej głowie. Pamiętam zdziwienie po krótkim przebudzeniu gdzieś w środku nocy. Gdy podniosłem głowę, na wezgłowiu ujrzałem jej cień. Jak się okazało jeszcze niedawno w Leningradzie panowały białe noce i dotąd jeszcze noce były szarawe raczej niż czarne.

Nazajutrz zostałem wybrany do wyjazdu po odzież ochronną. Powodem takiego wyróżnienia była moja dobra znajomość języka rosyjskiego. Byłem drugim w rankingu. Najlepiej po rosyjsku mówił Adaś, młody asystent z wydziału nie wiem jakiego. Jednak to ja pojechałem do Leningradu sowchozowym autobusem, bo miałem także wybrać materiały dekoracyjne do przyozdobienia naszego klubu – świetlicy. Jako szefa uczelnianej grupy plakatowej zareklamowali mnie do roli upiększacza rzeczywistości współtowarzysze obozowej niedoli.

Pojechałem tylko z komisarem. Dlaczego z nim? Bo jechaliśmy do leningradzkiego komsomołu, więc opiekun polityczny był właściwszy niż zwykły nadzorca komandir. Podróż trwała niemal godzinę, ale nie dłużyła się, bo za oknami toczyło się życie socjalistycznego miasta. Miasta pięknego i ogromnego. Nie tylko stolicą Rewolucji był Leningrad. Był niekwestionowaną kulturalną stolicą Imperium i carskiego i radzieckiego. Mnie, studenta architektury, interesowały monumentalne budowle historyczne. I carskie i socjalrealistyczne. Marna zabudowa blokowa też była ciekawa. Mogłem porównywać, na ile była gorsza od tej, pokrywającej peerel. Albo lepsza...

Siedziba obłast’nego komsomołu przytłaczała ogromem. Była przykładem sztandarowym monumentalizmu stalinowskego w pełnej krasie. Po wejściu do środka skierowaliśmy się niestety w dół, do piwnic. Naszym celem były te głębiej położone, na drugim poziomie, licząc od powierzchni. Wyglądały na schrony i po to je pewnie zbudowano. Towarzyszył nam opiekun – przewodnik. Stanęliśmy przed żelazną płytą masywnych drzwi. Otworzyły się dostojnie i w świetle gołej żarówki, sterczącej z klaustrofobicznie niskiego sufitu, ujrzałem niezapomniany widok, opowiadany potem przeze mnie przez lata, ku niedowierzaniu słuchających.

W rozległym pomieszczeniu środek zajmowała stożkowa piramida, szczytem dotykająca niemal powały. Tworzyły ją skłębione bezładnie szmaty mundurowe. Oficerskie i żołnierskie. Galowe i poligonowe. Portki, spodnie, bluzy, kurtki... Podszedłem do stosu, kierując się ku widocznej na wierzchu białej, oficerskiej marynarce jakiegoś admirała albo kapitana. Wzrok magnetycznie przyciągały pysznie złocone pagony. Niestety, opiekun zapobiegawczo zastrzegł, że wybierać mogę tylko ubrania riadawych, czyli szeregowców. Biedziłem się długo, by wybrać ponad trzydziestkę kompletów, składających się z portek i bluz. Było to żmudne zajęcie, gdyż mundury były zniszczone i nieprane. W piwnicy unosił się lekko zatęchły odorek zjełczałego potu i brudu. Przypomniałem sobie doniesienia prasowe, że rok czy dwa lata wcześniej, niezwyciężona Armia Czerwona zmieniła sorty mundurowe, nieunowocześniane od czasów II wojny światowej. I oto zobaczyłem, gdzie je zebrano, by uczynić z nich jeszcze dobry użytek.

Po wybraniu najmniej podartych i przetartych mundurów przeszedłem do innej sali, gdzie zwalono na stertę żołnierskie buciory. Za parę lat podśpiewywać mieliśmy pieśń Bułata Okudżawy o żołnierskich sapagach „ej, buty, buty, tupot nóg”. Tutaj miałem okazję obejrzeć je w tysiącach odmian. Nie zastanawiałem się, ile odmian grzybicy mogły zawierać, bo jeszcze jej nie odkryto. Może istniała tylko w kapitaliźmie, jak wyzysk robotników, coca-cola i narkotyki...

Na razie miałem kłopot z parowaniem obuwia. Nie chodziło przy tym o czyszczenie czy odkażanie parą wodną, tylko o buty lewe i prawe! W stosie przemieszano sztuki niepowiązane w pary. Znowu długie przystawianie podeszew do siebie i odstawianie na bok. Nie miałem ich czym powiązać. Dopiero potem, w sowchozie, dostaliśmy kłąb sznurka pakułowego, który miał udawać sznurowadła...

Żydowski czosnek. Ludobójca, co chce zawładnąć światem

Tłumaczenie artykułu Petera Köhlera w "Tageszeitung"

Niemiecka publika nie wierzyła własnym oczom - izraelski premier wcale nie był grubszy od niemieckiego kanclerza. Jakiś polityk znad Morza Martwego, który dumnie podaje niemieckiemu kanclerzowi nogę. Niemcy przecierali swoje błękitne oczy ze zdumienia i nie dowierzali uszom, Ariel Szaron dumnie przyjechał do Berlina, a potem nie odpowiadał na uśmiechy niemieckiego prezydenta na jerozolimskich targach książki. Wiadomo jednak, że Szaron chełpił się tym, że przez lata żadnemu niemieckiemu politykowi nie podał nawet palca.

Wiadomo, że urodzony w Palestynie Szaron reprezentuje to trudne pokolenie żydowskie, które na odległość zostało przez Niemcy ukąszone. Jest jasne, że w negatywnym światopoglądzie Szarona od średniowiecza każdy Niemiec mysli o tym, jak zabijać Żydów. Ale w Niemczech uważa się takie poglądy za od dawna przestarzałe stereotypy i nikt nie pytał izraelskiego prezydenta podczas wizyty w Berlinie, ile zarobił na wojnie z Palestyńczykami. U nas w kraju wykształcony kanclerz ma suwerennie poruszać się ponad podziałami. W Izraelu plemienny władca ma działać z zębami na wierzchu: ma zmiażdżyć europejski antysemityzm, musi zdusić w zarodku wszelkie przejawy antysemityzmu tych obrzydliwych Niemców i obedrzeć ze skóry niemieckie firmy, które nie chcą ciągle płacić za Holokaust.

Przecież Ariel Szaron już jako oficer armii izraelskiej mówił, że Izrael musi sam walczyć o swoją niezależność wszelkimi sposobami i wielkimi literami pisał , że nie ma co liczyć na pomoc świata. W Izraelu wielu ludzi darzy wielką nieufnością wszystko, co żydowskie nie jest. Odkąd Ariel Szaron jako 19-latek wstąpił do bojówek Hagany, bliżej mu do podkładania bomb, niż do dyplomacji. Arabowie chcieli zepchnąć Izrael do morza, a od lat 40. Ariel Szaron chciał im w tym przeszkodzić. W 1967 absolwent angielskich uczelni (był nawet komendantem żydowskiej szkoły wojskowej) dowodził oddziałami czołgów w wojnie sześciodniowej. W 1982, coś przeoczywszy podczas studiow wojskowości najechał na Liban i dokonał masakry w obozach Sabra i Szatila .

Godzina Ariela Szarona wybiła w 1996 r., gdy zabito Icchaka Rabina a ster przejęła jego partia Likud. Dzięki jej pomocy dochrapał się stanowiska ministra infrastruktury i tam zakonserwował. W 2000 r. sprowokował nową wojnę z Palestyńczykami na wzgórzu świątynnym i został znowu bohaterem. I gdy prasa ogłosiła, że Szaron i jego syn brali na swoją działalność i na prywatne kąta pieniądze, okazali się na tyle sprytni, by nie dać sobie nic zarzucić. Likud stało się i tak starą pieśnią, bo Szaron powołał na scenę nowy związek, partię Kadima. Dzięki niej w 2005 r. twardy Ariel otrzymał szansę samodzielnego rządzenia. Podczas wyborów do parlamentu miał szansę zgarnąć największy ząbek czosnku, zręcznie jednak zacisnął zęby i wyczarował z pustej ręki Ehuda Olmerta. Niestety, wylew pokrzyżował jego dalsze plany.

Kadima z wielką energią chce sprzątnąć ostatnich terrorystów z Izraela i Autonomii. Dlatego parlament ma bez szemrania przyjąć sto ustaw, nie stając przy tym rządowi okoniem oraz nie sprzeciwiać się brutalności armii. Wzorem do naśladowania dla Szarona był twórca Izraela Ben Gurion, który w odkrył terroryzm i półfaszystowskie metody wojskowe i napędzał półfaszystowski reżim wojskowy. Tak jak Ben Gurion Szaron jest żydowski do szpiku kości. Udowodnił, że z przodu i z tylu jest czysty. Partia jego koalicjanta rządząca w Jerozolimie zabroniła mężczyznom paradować z gołymi tyłkami, Szaron zaś ma rodzinę, ale najbardziej podnieca go wojskowy dryl i pieniądze.

Taki dziwny komentarz znalazłem w blogu Ewy Milewicz w wątku "Prestiżu każdemu po równo". Nie chce mi się dociekać, czy jest to rzeczywista satyra Petera Köhlera z "Tageszeitung"czy fałszywka jakiegoś inteligentnego antysemity (podpisał się jako Stefan Michnik...). Notka w http://www.polonica.net/komunistyczni_zbrodniarze.htm pokazuje, że ten komentarz to jednak antysemicki wybryk.
Przy okazji przytoczę treść tej notki:

Stefan Michnik skończy w tym roku 70 lat. Mieszka od 1969 roku w Szwecji, gdzie trafił na fali emigracji żydowskiej z Polski po wydarzeniach marcowych. Jest zapewne miłym, czerstwym staruszkiem, otoczonym powszechnym szacunkiem w kraju słynącym z tolerancji, przyjmującym przez lata ochoczo wszelkich uciekinierów i ofiary prześladowań. Czy ktoś w Szwecji wie, że był sprawcą wielu tragedii i nieszczęść, których konsekwencje odczuwamy do dziś. Pozostały bowiem po nich wdowy, dzieci i inni krewni, którzy nie tylko, że nigdy już nie zobaczą swoich bliskich, to jeszcze nie mają szansy zapalić świeczki na ich grobach. Stalinowscy zbrodniarze pozbawiali swe ofiary życia, a ich bliskich ciała ofiary - chowano ich potajemnie w cementowych workach w nieoznaczonych miejscach, w nocnych, ponurych pogrzebach, czasami w ustronnych miejscach na komunalnych cmentarzach. Po latach - jak na przykład na warszawskim Bródnie - w miejscach pochówku polskich bohaterów stawiano publiczne toalety. Tego nie robili nawet najbardziej zwyrodniali naziści. Jerzy Przegozda "Nasza Polska", 10 luty 1999

Nic dodać, nic ująć... Kolejny przyczynek do dyskusji o nieistnieniu antysemityzmu w Polsce... Jednak Polska przegozdy nie jest moją Polską!

6 lip 2006

GDY ŻYŁY DINOZAURY (6)

Było nas tak niewielu, że nie musieliśmy zajmować górnych prycz. Dolne wystarczyły. Na górze umieściliśmy walizki. Polacy zajęli jedną stronę, po drugiej, tej krótszej, bo z drzwiami wejściowymi na początku, rozlokowali się Rosjanie. Za szczelnym drewnianym przepierzeniem była mniejsza część mieszkalna – żeńska. Żienszczin było mało, tylko cztery albo pięć. W naszej samczej grupie była dwudziestka polska i około siedmiu Rosjan. Poznaliśmy też wierchuszkę, czyli naczalstwo, w czteroosobowym składzie: kamandir, komisar, zawchoz i wracz’.

Komandir[1] był niewysokim, korpulentnym, ciemnowłosym Rosjaninem, z cygańskimi naleciałościami po przodkach. Komisar[2] był wyższy i młodszy, z sympatyczną, uśmiechniętą gębą – taki brat-łata. Zawchoz[3] był nijaki, jedyne co go wyróżniało to okulary na nosie, wystającym z nieco lisiej twarzy. Czwartą osobą oficjalną była lekarka obozowa – wracz’. Była typem starej zasuszonej panny w nieokreślonym wieku, pewnie po trzydziestce. Prezentacja nastąpiła w klubie, który był w końcówce baraku, załamanej pod kątem prostym. Z lotu ptaka nasza rezydencja wyglądała jak duże L, odbite w lustrze. W dużym pomieszczeniu znajdowały się stoliki i krzesła a pod ścianami ławy, było więc gdzie usiąść.

Po części oficjalnej zaproszono nas na pierwszy posiłek do stałowoj. To był ten drugi, mniejszy barak. Wewnątrz podzielono go na nierówne części przepierzeniem z nieokorowanych desek, w którym wycięta była dziura podawcza. Domyśliliśmy się, że tam jest kuchnia. Stołówka umeblowana była z niewymuszoną prostacką prostotą. Dwa długie rzędy stołów, których blaty oparte były na deskowych krzyżakach. Po obu stronach każdego długie ławy bez oparć. Nigdy nie byłem harcerzem, ale tak mógłbym sobie wyobrażać stanicę gdzieś w głuszy. Fajne miejsce na letnią przygodę...

Na obiad każdy podchodzący do dziury dostał aluminiowy talerz z kupką ziemniaków prosto z wody, czymś obok kupki oraz świeżego ogóra w dłoń. Rozsiedliśmy się przy biesiadnych stołach. Podejrzliwie przyglądaliśmy się Temu Czemuś. Uzgodniliśmy wstępnie, że jest to ochłap tłustego mięsa, chyba ugotowanego. W zasadzie był to raczej kawał słoniny z odrobiną przyczepionego mięsa. Szturchnięty aluminiowym widelcem drżał z podniecenia. Nikt z nas nie tknął tej części dania. Drugiego dania, które wobec braku pierwszego dania i deseru było jedynym daniem! Poratowało nas trochę pieczywo w misach na stole oraz wiadro mleka przy dziurze, z którego można było wedle woli czerpać do aluminiowych kubków takąż chochlą. Ogórek stworzył nieoczekiwany problem – nie dostaliśmy noży, więc nie było go jak okroić ze skóry. W dziurze podawczej młoda dziewczyna imieniem Irina przepraszała, ale miała tylko jeden solidny nóż kuchenny. W końcu nam go użyczyła. Niektórzy mieli scyzoryki – widocznie bywali w harcerstwie. Niezjedzone ochłapy powędrowały do wiadra dla sowchozowych świń.
------------------
[1] Komandir – komendant, zupełnie inne znaczenie niż choćby Józef Piłsudski.
[2] Komisar ­- komisarz, czyli opiekun polityczny, dbający o czystość ideologiczną grupy (o dziwo – nie można znaleźć w Wikipedii – zamiast tego jest komisarz Maigret, ale to zupełnie co innego!)
[3] Zawchoz – zawiedujuszij chaziajstwem, po naszemu intendent, choć to też niepolskie słowo...

GDY ŻYŁY DINOZAURY (5)

W roku 1970-tym świeżo w pamięci mieliśmy Wydarzenia Marcowe sprzed dwóch lat. Nasza trójka szykowała się wtedy do matury, ale starsi koledzy z naszej grupy już uczestniczyli w wiecach, strajkach czy okupacjach. Nie byli aktywistami, bo takich powyrzucano z uczelni, niektórych aresztowano albo zesłano do woja, gdzie trafili do karnych kompanii albo na czarne listy... Dinozaury rządzące Polską i całym obozem socjalistycznym miały potężne szczęki i mocarne łapy uzbrojone w drapieżne szpony. Nie zastanawialiśmy się nad tym... Tak miało być na zawsze!

Po śniadaniu przeszliśmy do sali konferencyjnej, gdzie czekali już na nas przedstawiciele Instytutu Mechaniki Precyzyjnej i uczelnianego Komsomołu[1]. Najpierw ze smutkiem powiedzieli o pobycie swoich studentów we Wrocławiu, o dobrych warunkach zamieszkania, pracy i rozrywki, jakie zapewniono młodzieży radzieckiej, o czym dowiedzieli się dosłownie wczoraj telefonicznie. Mówiąc to smętnieli coraz dramatyczniej. Zakłopotanie to wyjaśniło się, gdy zaczęli przepraszać za warunki, jakie nam przygotowano, tłumacząc je niedoświadczeniem, brakiem porównań i czasu. Ogarniało nas przeczucie czegoś niedobrego, nieznanego, nieprzewidywanego...

Zabraliśmy bagaże i wyszliśmy przed akademik, który wcale nie miał być naszą bazą, skąd byłoby blisko do centrum, do zabytków, do kin, do sklepów, do klubów studenckich. Przy bramie stał autobus Lwiw, ale zupełnie inny od tego, który nas przywiózł z dworca!
Brudny, odrapany a wewnątrz spartańsko wyposażony w brezentowe siedzenia na rurkowych stelażach. Wesoły i niechlujny kierowca poinformował nas, ze jest to pojazd sowchozowy, który dowiezie nas do miejsca zamieszkania. Jechaliśmy szerokimi arteriami, potem szarymi ulicami, przy których stały coraz biedniejsze domki. Mijały kwadranse aż dojechaliśmy do granicznej tablicy z napisem „Leningrad – gorod gieroj”, którą też minęliśmy.

Wkrótce wjechaliśmy przez bramę triumfalną zwieńczoną napisem „Sowchoz[2] Szuszary” do osiedla kilkupiętrowych domów mieszkalnych, ale je również minęliśmy. Droga stała się piaszczystym traktem i dotarliśmy do drewnianych bud-pawilonów, otoczonych wysokim płotem. Otwarto drewnianą bramę i wtoczyliśmy się na klepisko między dwoma stodołowatymi barakami. Wychodziliśmy z pojazdu wolno i bez entuzjazmu. Pierwsi odważni weszli do środka po drewnianych schodkach. Barak miał przejście środkiem, po obu stronach ciągnęły się drewniane, dwupiętrowe prycze. Usiedliśmy w przejściu na własnych walizkach.

Baliśmy się siąść na pryczach, by nie zaaprobować rzeczywistości, w której się znaleźliśmy. Po długiej chwili milczenia ktoś wybąkał pytająco: „Wracamy?”
Zaczęło się rozważanie sytuacji, w którą wpadliśmy, jak szczury w szambo. Dość głębokie...Po długiej i emocjonalnej dyskusji doszliśmy do wniosku, że mimo wszystko musimy zostać. Był rok 1970 – za takie demonstracyjne wyjechanie ze studenckiego komsomolskiego obozu międzynarodowego mogliśmy karnie wylecieć z naszych uczelni z wilczym biletem...
------------------
[1] Komsomoł – komunistyczna organizacja młodzieży w Związku Sowieckim, powstała w 1918 roku. Nazwa jest akronimem od słów Kommunisticzeskij Sojuz Mołodzioży czyli Komunistyczny Związek Młodzieży. Od 1922 roku pełna nazwa brzmiała Wsesojuznyj Leninskij Kommunisticzeskij Sojuz Mołodzioży, czyli Wszechzwiazkowy Leninowski Komunistyczny Związek Młodzieży. Komsomoł skupiał młodych ludzi w wieku od 14 do 28 lat, natomiast funkcjonariusze organizacji (tak zwani działacze) byli często znacznie starsi. Komsomoł był młodzieżowym zapleczem KPZR, a jego celem była indoktrynacja młodzieży w Związku Sowieckim ideałami komunistycznymi. Sama organizacja nie miała żadnego wpływu na władze, tym niemniej wielu jej działaczy stawało się członkami elity partyjnej w ZSRR. Lata 70. XX wieku były okresem największego rozkwitu organizacji, ocenia się, że przewinęło się przez nią około dwóch trzecich populacji Rosji. http://pl.wikipedia.org/wiki/Komsomo%C5%82
[2] Sowchoz - państwowe przedsiębiorstwo rolne, charakterystyczne dla gospodarki ZSRR, odpowiednik polskich PGRów. Sowchozy, w odróżnieniu od kołchozów, były tworzone z ziemi zarekwirowanej od dawnych wielkich właścicieli ziemskich w ramach reformy rolnej, a nie od indywidualnych, drobnych rolników. Cały majątek sowchozów należał zatem od początku tylko do państwa, zaś status zatrudnionych w nich ludzi miał charakter pracowników najemnych. http://pl.wikipedia.org/wiki/Sowchoz

W DOBRYM TOWARZYSTWIE

Angela Merkel
Jest błogosławiona pośród polityków. Jej wielbiciele czczą dołek w pościeli, na której leżała, i robią z niego odlewy, by je potem wyrzeźbić w marmurze. Jej uczniowie wielbią ziemię, po której ona stąpa, wykopują potem łopatką odciski jej stóp, by przechować je w relikwiarzach. Morze występuje z brzegów, aby ją zobaczyć, trawa rośnie po to, by mogła po niej stąpać. Nawet Bóg ścisza głos w jej obecności – ona jest przecież córką pastora.
Jest tęgą nadzieją wschodu i tłustą pewnością zachodu, jednoczy u siebie pod pachą biednych i bogatych – chociaż nie w tej kolejności. Jest jak nowy Mojżesz, który wyprowadzi niemiecką gospodarkę z domu niewoli. Jest płonącym krzakiem, groszkowym puree teutońskiej siły, pieczenią wieprzową tradycji. Jest maścią przyszłości, przeciwzmarszczkowym kremem zaufania we własne siły i balsamem koniunktury.
Angela Merkel jest jednak także człowiekiem. 35 lat przetrwała w ukryciu. Wolała wtedy uprzątać gnój w oborze jakiegoś PGR-u, orać rolę gołymi rękami i zębami karczować pnie w lesie, niż zabawiać się w politykę. W końcu jednak jej ambicja przemogła.
Znalazłszy się w świetle kamer, anioł Angela nauczyła się kąsać. Spuszcza biblijne plagi na tych, którzy są przeciw i którzy nabijają się z jej miękkiego, pantoflowatego oblicza. Wykręca przeciwnikom nogi aż na plecy, wciera im ocet w oczy i wrzuca rywalom dżdżownice za kołnierz.
Jej życia nie zakłóca żadne pokalane poczęcie, gdyż zaślubiona jest Niemcom.

Gregor Gysi – b. przewodniczący postkomunistycznej PDS
Po 500 latach neoliberalizmu w Niemczech ludzie ubierają się w reklamówki, bo nie stać ich na kupno koszuli. Całe rodziny mieszkają pod ławką w parku, bo nie mają z czego opłacić czynszu za karton na dworcu. Inwalidzi z głodu nadgryzają swoje kule, emeryci skrobią się korą drzew, bo mydło stało się luksusem.. Uczniowie uczą się na drewnianych komputerach, kobiety w domu dokonują aborcji przy pomocy drucianej szczotki do butelek.
Ale oto nadciąga ratunek. Zbawca udręczonych głodem i wyklętych już wyskoczył z cylindra, aby stworzyć lepszy świat. Jest lepszy od Chrystusa – co tam woda, chodzi nawet po asfalcie. Dotknięcie jego czapki wystarczy, by nasycić zgłodniałych, od pocałunku w jego but kalekom wyrastają nowe nogi. Podłoga śpiewa mu pod stopami, a stoły w studiach telewizyjnych kurczą się, aby on ze swym wzrostem ok. 1,50 metra wydawał się wyższy. Oto Gregor Gysi, największy karzełek pośród polityków.

Brigitte Zypries – minister sprawiedliwości RFN
Dlaczego uparła się studiować prawo? Bo w szkole tylko ją zawsze łapano na odpisywaniu, karano, a przecież inni też to robili i jeszcze dostawali dobre noty. To było niesprawiedliwe! No więc płakała i gryzła paznokcie ze złości, a potem poszła na prawo, z postanowieniem, że teraz to ona innym pokaże!Chce skrócić procesy, a także założyć podsłuchy u wszystkich bandytów – w demokracji przecież ma panować jawność. Tortury nie są dozwolone, - ale jeśli, to w każdym razie tylko w obecności lekarza!
Brigitte Zypries ma dużo pracy. Dlatego pani minister nie ma męża ani dzieci, nie może zaniedbywać pracy zawodowej. Wieczorem wraca do domu na smaczną kolacyjkę. Ale potem przykleja sobie brodę, wkłada czarny skórzany ubiór, w spodniach umieszcza dwie piłki tenisowe, zabiera pistolet i rusza na ulice. Wtedy, gdy miasto tonie w ciemnościach, z mroku wyskakuje nagle czarny cień...

Aleksander Łukaszenko – prezydent Białorusi
Od 10 lat Białoruś jęczy pod żelaznym kciukiem tego autokraty. Ten, kto mu się nisko kłania, ma spokój i może się kąpać w maśle – ale kto na niego spojrzy krzywym okiem, zostaje zawieszony za język u sufitu. Według zachodnich mediów opozycjonistów ćwiartuje się na ulicy, inaczej myślących zgniata na placek w więzieniu. W wyborach głosy „nie” uznaje się za nieważne lub za omyłkowe i oddaje na przemiał – razem z wyborcami, którzy te głosy oddali.Naród z nabożną czcią słucha Łukaszenki, ojca ojczyzny. To on zapewnia bezpieczeństwo i ład w świecie, w którym roi się od bandytów.
Sam prezydent Łukaszenko przyszedł na świat 30 sierpnia 1954 r. na zadupiu, zwanym wioską Kopys pod Mohylewem, jako dziecko swojej matki, ale już nie ojca. Dlatego od małego nauczył się kochać państwo, jako swego tatkę.
Gazety dzień w dzień sławią Łukaszenkę, który przywraca dawne dobre czasy i nawet swoją żonę, Galinę Rodionowną, wygnał z domu zgodnie z obyczajem praojców. Galina, która chciała nosić amerykańskie futra i minispódniczki z wygarbowanych flaków robotników i chłopów, żyje obecnie w biedzie na wsi i żywi się korzonkami, a gotowanymi racicami świńskimi w niedzielę.
A niedziela na Białorusi zdarza się, dzięki Łukaszence, od czasu do czasu.

http://www.polityka.pl/polityka/index.jsp?place=Lead02&news_cat_id=35&news_id=184912&layout=1&forum_id=5182&fpage=Threads&page=text
Czy - gdyby np. "NIE" Urbana wykpiło i obraziło prezydenta Niemiec - władze niemieckie domagałyby się zadośćuczynienia od rządu RP i wzywały niemieckiego ambasadora na dywanik? Czy raczej zignorowałyby sprawę, wychodząc z założenia, że w ten sposób najmniej osób przeczyta obraźliwy tekst, który szybko pójdzie w niepamięć? Nam na razie udało się osiągnąć odwrotny skutek.
Dokładnie tak samo chciałem skomentować tę śmieszną aferkę, rozdmuchaną poprzez nadęcie jej bohaterów. Polityka zrobiła to szybciej - i bardzo dobrze, bo dotrze to do wielu czytelników i do niektórych głów, być może...

5 lip 2006

CZWARTA RZECZPOSPOLITA

CZWARTA RZECZPOSPOLITA
PIĄTĄ KOLUMNĄ
TRZECIORZĘDNYCH
DWULICOWCÓW i
JEDNOMYŚLNYCH
PÓŁGŁÓWKÓW

Pogrom kielecki. 60 rocznica

To, co się przed 60 laty wydarzyło w Kielcach, to była zbrodnia. To była hańba - napisał prezydent Lech Kaczyński

Na obchody 60. rocznicy pogromu Żydów do Kielc przybyli przedstawiciele rządów Polski, Izraela i USA. Przyszło też kilkuset kielczan.

Prezydent RP nie przyjechał z powodów zdrowotnych. Jego wystąpienie odczytała Ewa Juńczyk-Ziomecka z Kancelarii Prezydenta.

- Zasadnicze znaczenie ma jeden niezaprzeczalny fakt: były ofiary - ci zamordowani, zastrzeleni bądź zamęczeni obywatele. To ich tak bezsensownie i okrutnie przerwane życie woła o naszą pamięć i sprawiedliwość. Nakazuje nam mówić prawdę i wyciągać wnioski z przeszłości - napisał prezydent RP.

Nie umniejszał winy uczestników pogromu: - To, co się przed 60 laty wydarzyło w Kielcach, to była zbrodnia. To była hańba. To jest wielki wstyd i tragedia dla Polaków i dla Żydów, których tak niewielu ocalało po hitlerowskim Holocauście.

Zaapelował o zerwanie ze stereotypami. - Ubolewam, że zarówno w Polsce, jak i za granicą wciąż pojawiają się opinie i wypowiedzi, których autorzy dążą do umacniania stereotypu Polaka antysemity. Z pojedynczych incydentów albo z garści dowolnie wybranych faktów historycznych próbują dowodzić tezy o rzekomo trwałym i nieusuwalnym antysemityzmie nad Wisłą - podkreślał.

Według Kaczyńskiego "incydenty antysemickie zdarzają się wszędzie, w każdym kraju". List kończyła deklaracja: - W wolnej, demokratycznej i praworządnej Polsce nie ma miejsca na rasizm i antysemityzm. Budzą one słuszną odrazę. Wolna i demokratyczna Polska nie boi się dyskusji o przeszłości. Mówiłem o tym w Pawłokomie, powtarzam to dzisiaj w Kielcach.

http://serwisy.gazeta.pl/wyborcza/0,0.html
Nic dodać, nic ująć. Tym razem Pan Prezydent skorzystał z pióra jakiegoś dobrego doradcy. Szkoda, że tego poziomu nie mają ci, których słucha w "sprawie tageszeitung"...
Pan Prezydent powinien dostojnie reprezentować nasz kraj. Dostojeństwo to spokój, rozwaga, świadomość reprezentowania WSZYSTKICH Polaków i poczucie humoru...
ps. coraz mniej lubię cytować prasę, ale przy tym wystąpieniu musiałem zrobić wyjątek, może dlatego, że obawiałem się prezydenckiego milczenia - na szczęście - niesłusznie!

GDY ŻYŁY DINOZAURY (4)

GDY ŻYŁY DINOZAURY (4)

Jest lipiec roku 1970. Żyje jeszcze stary i nudny dinozaur polski, znany w kraju jako Towarzysz Wiesław. Przed nim jeszcze pół roku żywota politycznego, nim oślepnie. Zaczął tracić wzrok już w dwa lata po Październiku 1956 roku, gdy meliorować począł bagienka wolnościowe, pozostałe po październikowej odwilży. W lipcu dinozaur miał się dobrze i szykował kolejne Święto Odrodzenia Polski w socjalistycznego feniksa. Wypadało to 22 lipca i miało mieć tradycyjnie barwną, socjalpatriotyczną oprawę.

Dwudziestu przyszłych inżynierów i magistrów wrocławskiej polibudy wtoczyło się do Leningradu na pokładzie sypialnego składu kolejowego. Czekały nas rajskie trzy tygodnie pracy w tym pięknym mieście oraz tydzień zwiedzania Tallina i Moskwy. W bagażach mieliśmy towary wymienialne na ruble. Nasza trójka, czyli ja – Jotesz oraz Leszek i Zbyszek, też miała dary narodu polskiego dla bratniej ludności Związku Radzieckiego, w postaci zgrabnych par śnieżnobiałych kozaczków z lakierowanej imitacji skóry. W peerelu wyszły już z mody, więc zakładaliśmy, że na wschodzie będą właśnie wchodzić w modę. Zbyszka ojciec załatwił nam ten chodliwy, dosłownie i w przenośni, towar. W peerelu towar się załatwiało, gdyż system dystrybucji socjalistycznej nie przewidywał ogólnej dostępności dóbr konsumpcyjnych. Braki na rynku oraz nagłe podwyżki cen były powodem paru rewolt społecznych, które doprowadziły do zaistnienia dzisiejszego raju ustrojowego – polskiej demokracji i polskiego kapitalizmu z krzywą gębą.

Jakim cudem do walizki mieszczącej przecenione buble pani Jasi zmieściłem jeszcze trzy pary opisanych kozaczków? A nie pamiętam, czy nie trafiły tam też jakieś dżinsy, bo były najlepszą walutą wymienialną na ruble. Tak zaopatrzeni szykowaliśmy się do podboju grodu nad Newą – miasta kolebki Rewolucji Październikowej. Matki wszelkich rewolucji, w tym Francuskiej i Przemysłowej.

Przed dworcem kolejowym czekał elegancki autobus Lwiw, czysty i z wygodnymi siedzeniami, który szerokimi ulicami dowiózł nas do akademika. Budowla to była ogromna, w monumentalnym stylu carsko- socrealistycznym wybudowana. Wewnątrz zebraliśmy się w przestronnym hallu, czekając na zakwaterowanie w wygodnych, czteroosobowych pokojach. Taką wizję mieliśmy. Wzorowaną na polskich standardach. Trochę nas zdziwiła prośba, by zanim pójdziemy na śniadanie, złożyć bagaże do zamykanej na klucz sali. Wjechaliśmy windą na jakiś wysoki poziom, gdzie mieściła się ogromna, pusta stołówka. Cały akademik był opuszczony, bo przecież były wakacje. Korytarzami przemykały pojedyncze osoby - mieszkańcy albo obsługa.

Akademik był bardzo nowoczesny obyczajowo, bo obupłciowy, o czym z dumą nas poinformowano. Podziw nasz zelżał nieco, gdy zobaczyliśmy tablice ze zdjęciami studentów i studentek. Zebrane w pary podpisane były notkami, informującymi o karygodnych ekscesach erotycznych, którym pary owe oddawały się w pokojach tego koedukacyjnego akademika. Były to tablice hańby, bo miłość wewnątrzpokojowa była zabroniona!

Śniadanie było obfite i smakowite. Sosiski, czyli parówki a do nich świeże pieczywo i musztarda! Ten wykrzyknik dotyczy musztardy, której moc znałem z pobytów rodzinnych na Polesiu. Nim opowiedziałem o mocy tej żółtawej mazi od okolicznych stolików zaczęły dochodzić odgłosy krztuszenia się i sapiącego łapania powietrza. Koledzy użyli gorczicy po naszemu, obficie a należało nieufnie i odrobinkę! Na szczęście nie brakowało pysznych soków i wody mineralnej, by złagodzić działanie piekielnie silnej przyprawy.

4 lip 2006

Nowy polski kartofel

"Tageszeitung": Złodziejaszki, co chcą zawładnąć światem

Peter Köhler, tłum.bart 04-07-2006 http://serwisy.gazeta.pl/swiat/1,34174,3460382.html

Niemiecka publika nie wierzyła własnym oczom - polski prezydent wcale nie był niższy od niemieckiego. Jakiś polityk zza Odry, który dumnie podaje niemieckiej pani kanclerz nogę. Niemcy przecierali swoje błękitne oczy ze zdumienia i nie dowierzali uszom, gdy Lech Kaczyński w marcu dumnie przyjechał do Berlina, a w maju nie odpowiadał na uśmiechy niemieckiego prezydenta na warszawskich targach książki.Wiadomo jednak, że Kaczyński chełpił się tym, że przez lata żadnemu niemieckiemu politykowi nie podał nawet palca. Wystarczająco często trąbił, że w ogóle nie zna Niemiec poza spluwaczką w męskiej toalecie na lotnisku we Frankfurcie.

Wiadomo, że urodzony w 1949 r. Kaczyński reprezentuje to trudne pokolenie, które jeszcze przed swoimi narodzinami zostało przez Niemcy ukąszone. Jest jasne, że w negatywnym światopoglądzie Kaczyńskiego od średniowiecza każdy Niemiec konno prze na Wschód. Ale w Niemczech uważa się takie poglądy za od dawna przestarzałe stereotypy i nikt nie pytał polskiego prezydenta podczas wizyty w Berlinie, z jakiego kraju pochodzi jego luksusowa limuzyna.

U nas w kraju wykształcony prezydent ma suwerennie poruszać się ponad podziałami. W Polsce władca (dosłownie właściciel państwa - red.) ma działać z zębami na wierzchu: ma zmiażdżyć niemiecko-rosyjski rurociąg bałtycki, musi zdusić w zarodku planowane w Berlinie Centrum przeciw Wypędzeniom tych obrzydliwych Niemców i obedrzeć ze skóry Powiernictwo Pruskie, które domaga się zwrotu za czynsze w dawnych Strefach Wschodnich (chodzi o tzw. Ziemie Odzyskane). Już przecież Lech Kaczyński jako prezydent Warszawy lekką ręką kazał sporządzić 700-stronicowe, nafaszerowane faktami studium o zniszczeniu przez Niemców stolicy Polski i wielkimi literami zażądał 54 mld dolarów reparacji.

W Polsce wielu ludzi darzy wielką nieufnością wszystko, co Polską nie jest. Odkąd Lech Kaczyński jako dwunastolatek ze swoim bratem bliźniakiem w filmie "O dwóch takich, co okradli księżyc" odstawił wiele błazeństw, bliżej mu na księżyc niż do Niemiec i Rosji. Rosja wcisnęła Polsce kciuki komunizmu w tyłki, a od lat 70. bracia Kaczyńscy chcieli socjalizm wykoleić.W 1980 r. obydwaj absolwenci prawa (Lech zrobił nawet doktorat i został się nawet polskim profesorem) pomagali przed sądami strajkującym stoczniowcom w Gdańsku. Lech, który podczas studiów prawa i ustaw musiał był coś przeoczyć, został w 1981 r. internowany i siedział rok o chlebie i wodzie.

Godzina Lecha Kaczyńskiego wybiła w 1989 r., gdy upadł komunizm i ster przejął Lech Wałęsa. Dzięki pomocy założonego przez siebie Porozumienia Centrum dochrapał się fotelu w Sejmie, zakonserwował się później jako profesor prawa i w 2000 r. został na kilka miesięcy ministrem sprawiedliwości. I gdy Janusz Pineiro ogłosił, że bracia Kaczyńscy, zakładając PC, brali pieniądze z budżetu państwa, okazał się na tyle sprytny, by nie dać sobie nic zarzucić.

PC stało się i tak starą pieśnią, bo bracia Kaczyńscy powołali na scenę nowy związek, partię Prawo i Sprawiedliwość. Dzięki niej w 2002 r. szlachetny Lech został bossem Warszawy. Prawy Jarosław zagarnął dla siebie w 2005 r. podczas wyborów do parlamentu największego kartofla, zręcznie jednak zacisnął zęby i zrezygnował z urzędu premiera, i wyczarował z pustej ręki Kazimierza Marcinkiewicza. Lech ruszył do boju po najwyższy atrybut władzy i pod koniec 2005 r. posiadł prezydencki fotel.Bracia Kaczyńscy z wielką energią chcą sprzątnąć ostatnich komunistów z kraju i społeczeństwa. Dlatego parlament ma bez szemrania przyjąć sto ustaw, nie stając przy tym rządowi okoniem.

Wzorem do naśladowania dla Kaczyńskich był twórca Polski z 1919 r. Józef Piłsudski, który w 1926 r. odkrył sterowaną demokrację i do 1935 r. napędzał półfaszystowski reżim wojskowy. Tak jak Piłsudski Kaczyńscy są polscy do szpiku kości. Obydwoje udowodnili, że z przodu i z tylu są czyści. Lech zabronił mężczyznom w Warszawie paradować z gołymi tyłkami, Jarosław zaś mieszka z własną matką, ale przynajmniej bez ślubu.

No, to jest zwyczajne chamstwo, co te chamy niemieckie piszą o naszych kochanych bliźniakach! Nasze Duck Twins są tylko nasze i wara germańskim lewicowcom drwić z najwyższych wśród najniższych. I nie pomogą tłumaczenia, że to satyra pisana dla jaj! Jakich jaj? Na pewno kaczych!!!
A co to znaczy, że pisemko lewackie i niskonakładowe? My żądamy zamknięcia pisemka, zamknięcia pismaków, przeprosin rządu żądamy, bo jak nie to się nam prezydent rozchoruje i nie pojedzie do waszej piaskownicy! Sami sobie stawiajcie zamki z piasku i zamki na lodzie...

GDY ŻYŁY DINOZAURY (3)

Skąd ta materialna obfitość w celulozowym sakwojażu?

Lato 1941 roku. Raptem od niecałych dwu lat moja mama żyje w zupełnie nowym państwie, z zupełnie nowym ustrojem. W tym samym państwie, ciągnącym się teraz parę tysięcy kilometrów na wschód, zupełnie blisko, bo w oddaleniu raptem kilkuset kilometrów, żyje nieznana jej rówieśnica. Jakim cudem Janina służyła już w Armii Czerwonej i to jako podoficer do dziś nie wiem, ale po 21 czerwca tego roku minęło tylko kilka miesięcy i Janina znalazła się w hitlerowskim obozie jenieckim. Stało się tak, gdyż dwa najbardziej drapieżne dinozaury owej ery Hitler i Stalin, po krótkim epizodzie udawanej przyjaźni, rzuciły się sobie do gardeł.

Janina przeżyła obóz jeniecki, co jest statystycznym cudem oraz cudem rzeczywistym – wyrosła bowiem na wielką, postawną kobietę. Opowiadała mi kiedyś, że jadła obierki ziemniaków, które obierała pracując w kuchni. Obierki były widocznie dość kaloryczne a pani Janka nie dość że została wyzwolona to jeszcze poznała Polaka i została jego żoną. Mąż był mikry przy swej połowicy ale chlał jak smok wawelski i bijał swą Rosjankę, może z powodów patriotycznych.

Pani Janka dowiedziała się od swej przyjaciółki, czyli mojej mamy, że wyjeżdżam do Leningradu na obóz studencki, kilka tygodni wcześniej. Spytała mnie nieśmiało, czy wziąłbym parę drobiazgów dla jej rodziny, która bieduje gdzieś w zapadłej Rosji? Zgodziłem się nie wiedząc, co mnie czeka... Najpierw przeceniony garniturek dla kuzyna. W peerelu jakość konfekcji była marna, więc odzież przeceniona znajdowała się na samym dole łańcucha ubraniowego. Potem sukieneczka, jakieś koszule, trochę bielizny... Szmat przybywało, bo czasu do wyjazdu było ciągle wiele. W końcu pani Janka zaproponowała, że da mi na to tekturową walizkę, którą po wykonaniu obietnicy będę mógł porzucić! Godziłem się na wszystko znając jej smutny małżeński los i znając realia Wielkiego Państwa Robotników i Chłopów.
Jeździłem już wcześniej na Białoruś do rodziny mamy i niski poziom życia był kontrastem nawet dla szarej przaśności peerelu. Wszystkie te dobra miały metki świadczące o tym, że są nowe i przecenione, czyli tanie. Całość została skatalogowana i wpisana do deklaracji celnej już we Wrocławiu.

I ten właśnie dokument oglądała zdumiona i zdegustowana celniczka. Po chwili uporczywej pracy myślowej zdecydowała, że nie zezwoli na przewóz takiej ilości odzieży, bo nasza grupa jedzie z paszportem zbiorowym i możemy łącznie (!) zabrać przepisaną wartość towarów. Był to oczywisty absurd i bezprawie ale mundurowa wiedziała, że z mundurem na granicy nikt nie dyskutuje. Jakie musiało być jej zdziwienie, gdy ja niespeszony jej decyzją oświadczyłem, że nie ma sprawy i gdzie mogę zostawić te rzeczy w depozycie, bo wcale nie zależy mi na przewożeniu ich wbrew przepisom. Depozytu nie było w baraku – widocznie nie miałby zastosowania. Zawsze się przecież dogadywano... Wyraźnie rozzłoszczona panienka demonstracyjnie przekreśliła całą deklarację i w moją zdumioną twarz rzuciła: „Zabierać się!”

Po chwili byliśmy już na puściuteńkim peronie w kraju , który był wtedy Największym Przyjacielem Polski. Czekał na nas zupełnie pusty pociąg z wagonami, w których były przedziały z miejscami do leżenia i kabinki prysznicowe, w których można było spłukać kilkunastogodzinne znużenie podróżą krajową. Odwiedził nas wesoły gospodarz wagonu oferujący herbatę z wagonowego samowara. Gdy dostał od nas garść monet, donosił nam pyszny czaj aż do samego Leningradu, regularnie co dwie godziny, dodając do niego solidne porcje pieczienja, czyli solidnych, twardawych herbatników. Bycząc się w pozycji horyzontalnej przejechaliśmy przez Pribałtikę, mijając po drodze Wilno, i wtoczyliśmy się na dworzec-pałac w Leningradzie.

3 lip 2006

GDY ŻYŁY DINOZAURY (2)

Lipiec 1970 roku. Dinozaury jeszcze żyją.

Raptem dwa lata temu rosyjskie czołgi, „z małą pomocą swoich przyjaciół”, rozjeździły gąsiennicami czechosłowacką Wiosnę Ludów. Żył przecież Wielki Dinozaur a zwał się Breżniew. Był naszym Wielkim Bratem! Jeszcze nie wiedziałem, kto to ten Wielki Brat, jeszcze przez kilkanaście lat... Słuchałem gorączkowych relacji praskich dziennikarzy, nadawanych przez radio Wolna Europa i konfrontowałem je z artykułami w Prawdzie i Izwiestiach. To była jedyna dostępna mi prasa – byłem na Polesiu, u rodziny mojej mamy.

Urodziła się w Polsce, ale w 1947 roku wyjechała ze Związku Radzieckiego do Polski a konkretnie do Wrocławia, który w roku jej urodzenia był w Niemczech. Łohiszyn, małe poleskie miasteczko, w którym przyszła na świat, nie ruszył się ze swego zapiaszczonego miejsca – to Polska uciekła Poleszukom spod stóp. Teraz to miejscowość w Białorusi – potężnym państwie potężnego prezydenta Łukaszenki. Musi być potężny, bo zagrażają mu Polska, Litwa, Łotwa i Estonia – sprzymierzone w bloku NATO a od południa nieprzyjazna Ukraina, zerkająca tęsknie na zachód, ku NATO i Unii Europejskiej. Ale o tym potem...

Wylądowaliśmy na peronie dworca w Kuźnicy Białostockiej, no może nie dworca a stacji. Prawdę pisząc, wyglądało to, przy naszym wrocławskim zamkowym neogotyku kolejowym, jak stacyjka w polu.. Weszliśmy do stacyjnego baraku, gdzie przy długiej ladzie czekała na nas ekipa celników. Położyliśmy na blacie nasze bagaże. Wszyscy przesuwali się sprawnie do przodu do czasu, gdy ostatni dotarł do kontroli ze swą wypchaną walizką. To byłem ja! Młodą celniczkę z surowym obliczem zdumiała ilość pozycji w deklaracji celnej wprost proporcjonalna do zawartości tekturowego dzieła kaletnictwa socjalistycznego!

GDY ŻYŁY DINOZAURY (1)

Lipiec 1970 roku. Dinozaury jeszcze żyją.

Władysław Gomółka ponad dwa miesiące temu znowu wygłosił parogodzinną "homilię pierwszomajową", którą studenci zebrani w pochodzie Politechniki Wrocławskiej puszczali mimo uszu, zajęci planowaniem popołudniowych spotkań i marzeniami o wrocławskim fullu. Tak – full już był, w czasach dinozaurów! Senny Plac Solny nie śnił o pubach, a w Rynku studenci chętnie schodzili w piwniczne sklepione doły winiarni Pod Bachusem. Wieczorna herbatka w herbaciarni Herbowa była eleganckim pretekstem do obiecującej randki.

Na Dworcu Głównym PKP dwudziestoosobowa grupka studentów polibudy usiłowała wbić się do, zamurowanych szczelnie spoconymi ciałami podróżnych, wagonów pociągu, kierującego się po skosie przez Polskę do Kuźnicy Białostockiej. Dopiero rozproszenie wzdłuż długachnego składu kilkunastu wagonów dało szansę owocnego rozwiązania nieoczekiwanego problemu. Któżby przypuszczał, że na tej trasie jest takie zatłoczenie?

Nasza trójka zmiękczyła kamienne serca tych w środku prośbą o duży wydech: „Kochani, może wtedy zrobi się trochę miejsca dla trzech chudzielców?” Się zrobiło! Przykleiliśmy się do ściany wagonu w okolicach przejścia z przedsionka w korytarz. Dobrze, że mieliśmy walizki, bo można je było ustawić na płask, jedne na drugich, i oprzeć się o taką płaską walizkościankę. W przedsionku zmieściło się kilkanaście osób – sraczyk zajęła matka z dwójką maleńkich dzieci i nie uwolniła go bodajże aż do Warszawy. O okupacji przybytku informowaliśmy krzykiem nieszczęśników w potrzebie, kierujących się w nasz koniec wagonu, a widzieliśmy ich, bo byliśmy dość wyrośniętymi studenciakami.

Rozśmieszaliśmy współcierpiących tę podróż szczęśliwców kawałami, piosenkami i wszelakimi opowieściami. Piosenki rajdowe były naszą specjalnością z wielu lat wędrowania po Dolnym Śląsku, początkowo w kole turystycznym Technikum Elektronicznego na Ostrowskiego a później w AKT, czyli Akademickim Kole Turystycznym. Byliśmy członkami założycielami grupy rajdowej Argumenty, słynącej z naszytych oznak, zdobionych uśmiechnięta czaszką, ściskającą w zębach czterolistną koniczynkę, i takiej samej, tyle że większej, flagi grupowej. Było więc co opowiadać umęczonym ofiarom peerelowskiej drogi żelaznej.

Dopiero za Warszawą przesunęliśmy się do pierwszego okna na korytarzu i zdobyliśmy jedno uchylne siedzisko. Można więc było zaczerpnąć świeże powietrze i oprzeć na zmianę tyłki. Chyba przez całą podróż do granicy Związku Radzieckiego, do którego się udawaliśmy, nikt nas nie skontrolował. Widocznie nie było konduktorów na tyle odważnych, by się narazić na wściekłość zmaltretowanych podróżnych. Zwolna opustoszał przedsionek, uwolnił się sraczyk i przerzedził korytarz. Tylko zaduchnięte przedziały były nie do zdobycia. I tak na stojaka dotarliśmy do Kuźnicy Białostockiej.

1 lip 2006

Niechaj mnie Gośka o wiersze nie prosi...(3)

Dobra muzyka to była na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych a najlepsza na samym styku tych dekad. Tyle, że wtedy nie znano teledysków, clipów i całej tej wizualnej nadbudowy, która rozdęła się jak rakowata narośl i często przesłania muzykę, będącą już tylko pretekstem do show.

Muzyka to ocean, który mógłby wypełnić całą blogosferę - niestety trudno znaleźć dobre blogi z tą tematyką... Świetne teledyski tworzyła grupa Yello, może dlatego, że jeden z duetu jest artystą performerem działąjącym aktywnie w mediach wizyalnych.
To by było na tyle...