3 lip 2006

GDY ŻYŁY DINOZAURY (1)

Lipiec 1970 roku. Dinozaury jeszcze żyją.

Władysław Gomółka ponad dwa miesiące temu znowu wygłosił parogodzinną "homilię pierwszomajową", którą studenci zebrani w pochodzie Politechniki Wrocławskiej puszczali mimo uszu, zajęci planowaniem popołudniowych spotkań i marzeniami o wrocławskim fullu. Tak – full już był, w czasach dinozaurów! Senny Plac Solny nie śnił o pubach, a w Rynku studenci chętnie schodzili w piwniczne sklepione doły winiarni Pod Bachusem. Wieczorna herbatka w herbaciarni Herbowa była eleganckim pretekstem do obiecującej randki.

Na Dworcu Głównym PKP dwudziestoosobowa grupka studentów polibudy usiłowała wbić się do, zamurowanych szczelnie spoconymi ciałami podróżnych, wagonów pociągu, kierującego się po skosie przez Polskę do Kuźnicy Białostockiej. Dopiero rozproszenie wzdłuż długachnego składu kilkunastu wagonów dało szansę owocnego rozwiązania nieoczekiwanego problemu. Któżby przypuszczał, że na tej trasie jest takie zatłoczenie?

Nasza trójka zmiękczyła kamienne serca tych w środku prośbą o duży wydech: „Kochani, może wtedy zrobi się trochę miejsca dla trzech chudzielców?” Się zrobiło! Przykleiliśmy się do ściany wagonu w okolicach przejścia z przedsionka w korytarz. Dobrze, że mieliśmy walizki, bo można je było ustawić na płask, jedne na drugich, i oprzeć się o taką płaską walizkościankę. W przedsionku zmieściło się kilkanaście osób – sraczyk zajęła matka z dwójką maleńkich dzieci i nie uwolniła go bodajże aż do Warszawy. O okupacji przybytku informowaliśmy krzykiem nieszczęśników w potrzebie, kierujących się w nasz koniec wagonu, a widzieliśmy ich, bo byliśmy dość wyrośniętymi studenciakami.

Rozśmieszaliśmy współcierpiących tę podróż szczęśliwców kawałami, piosenkami i wszelakimi opowieściami. Piosenki rajdowe były naszą specjalnością z wielu lat wędrowania po Dolnym Śląsku, początkowo w kole turystycznym Technikum Elektronicznego na Ostrowskiego a później w AKT, czyli Akademickim Kole Turystycznym. Byliśmy członkami założycielami grupy rajdowej Argumenty, słynącej z naszytych oznak, zdobionych uśmiechnięta czaszką, ściskającą w zębach czterolistną koniczynkę, i takiej samej, tyle że większej, flagi grupowej. Było więc co opowiadać umęczonym ofiarom peerelowskiej drogi żelaznej.

Dopiero za Warszawą przesunęliśmy się do pierwszego okna na korytarzu i zdobyliśmy jedno uchylne siedzisko. Można więc było zaczerpnąć świeże powietrze i oprzeć na zmianę tyłki. Chyba przez całą podróż do granicy Związku Radzieckiego, do którego się udawaliśmy, nikt nas nie skontrolował. Widocznie nie było konduktorów na tyle odważnych, by się narazić na wściekłość zmaltretowanych podróżnych. Zwolna opustoszał przedsionek, uwolnił się sraczyk i przerzedził korytarz. Tylko zaduchnięte przedziały były nie do zdobycia. I tak na stojaka dotarliśmy do Kuźnicy Białostockiej.

1 komentarz:

jotesz pisze...

Full Light to piwo z wrocławskiego Prowaru Piastowskiego. W tamtych czasach prawdopodobnie najlepsze piwo w peerelu. Tak przynajmniej oceniała je brać studencka Wrocławia... Ilością podstawową była skrzynka. Kto miał szczęście bywać na Tablicach Piwnych Wydziału Górniczego PW mógł delektować się smakiem Full Lighta do zamroczenia. Zagryzano serem żółtym. Na zaproszonych czekały pamiątkowe kufle ceramiczne. Na obozie w Leningradzie znalazł się asystent z górnictwa oraz student – przyjaciel autora największy. Dla celów tego opracowania nazwiemy go Szajko. Imię jego Leszek