6 lip 2006

GDY ŻYŁY DINOZAURY (6)

Było nas tak niewielu, że nie musieliśmy zajmować górnych prycz. Dolne wystarczyły. Na górze umieściliśmy walizki. Polacy zajęli jedną stronę, po drugiej, tej krótszej, bo z drzwiami wejściowymi na początku, rozlokowali się Rosjanie. Za szczelnym drewnianym przepierzeniem była mniejsza część mieszkalna – żeńska. Żienszczin było mało, tylko cztery albo pięć. W naszej samczej grupie była dwudziestka polska i około siedmiu Rosjan. Poznaliśmy też wierchuszkę, czyli naczalstwo, w czteroosobowym składzie: kamandir, komisar, zawchoz i wracz’.

Komandir[1] był niewysokim, korpulentnym, ciemnowłosym Rosjaninem, z cygańskimi naleciałościami po przodkach. Komisar[2] był wyższy i młodszy, z sympatyczną, uśmiechniętą gębą – taki brat-łata. Zawchoz[3] był nijaki, jedyne co go wyróżniało to okulary na nosie, wystającym z nieco lisiej twarzy. Czwartą osobą oficjalną była lekarka obozowa – wracz’. Była typem starej zasuszonej panny w nieokreślonym wieku, pewnie po trzydziestce. Prezentacja nastąpiła w klubie, który był w końcówce baraku, załamanej pod kątem prostym. Z lotu ptaka nasza rezydencja wyglądała jak duże L, odbite w lustrze. W dużym pomieszczeniu znajdowały się stoliki i krzesła a pod ścianami ławy, było więc gdzie usiąść.

Po części oficjalnej zaproszono nas na pierwszy posiłek do stałowoj. To był ten drugi, mniejszy barak. Wewnątrz podzielono go na nierówne części przepierzeniem z nieokorowanych desek, w którym wycięta była dziura podawcza. Domyśliliśmy się, że tam jest kuchnia. Stołówka umeblowana była z niewymuszoną prostacką prostotą. Dwa długie rzędy stołów, których blaty oparte były na deskowych krzyżakach. Po obu stronach każdego długie ławy bez oparć. Nigdy nie byłem harcerzem, ale tak mógłbym sobie wyobrażać stanicę gdzieś w głuszy. Fajne miejsce na letnią przygodę...

Na obiad każdy podchodzący do dziury dostał aluminiowy talerz z kupką ziemniaków prosto z wody, czymś obok kupki oraz świeżego ogóra w dłoń. Rozsiedliśmy się przy biesiadnych stołach. Podejrzliwie przyglądaliśmy się Temu Czemuś. Uzgodniliśmy wstępnie, że jest to ochłap tłustego mięsa, chyba ugotowanego. W zasadzie był to raczej kawał słoniny z odrobiną przyczepionego mięsa. Szturchnięty aluminiowym widelcem drżał z podniecenia. Nikt z nas nie tknął tej części dania. Drugiego dania, które wobec braku pierwszego dania i deseru było jedynym daniem! Poratowało nas trochę pieczywo w misach na stole oraz wiadro mleka przy dziurze, z którego można było wedle woli czerpać do aluminiowych kubków takąż chochlą. Ogórek stworzył nieoczekiwany problem – nie dostaliśmy noży, więc nie było go jak okroić ze skóry. W dziurze podawczej młoda dziewczyna imieniem Irina przepraszała, ale miała tylko jeden solidny nóż kuchenny. W końcu nam go użyczyła. Niektórzy mieli scyzoryki – widocznie bywali w harcerstwie. Niezjedzone ochłapy powędrowały do wiadra dla sowchozowych świń.
------------------
[1] Komandir – komendant, zupełnie inne znaczenie niż choćby Józef Piłsudski.
[2] Komisar ­- komisarz, czyli opiekun polityczny, dbający o czystość ideologiczną grupy (o dziwo – nie można znaleźć w Wikipedii – zamiast tego jest komisarz Maigret, ale to zupełnie co innego!)
[3] Zawchoz – zawiedujuszij chaziajstwem, po naszemu intendent, choć to też niepolskie słowo...

Brak komentarzy: