20 lut 2007

Gdy żyły dinozaury... – dodatek lustracyjny

Czasy takie przyszły, że należy się głęboko zastanowić, czy nie jest się na jakiejś liście umieszczonej w jakiejś teczce. O tym, że teczka może spoczywać w jakiejś szafie nie ma nawet co wspominać. Niech spoczywa w spokoju! W jakimś pokoju...

Pierwsze, co mi przychodzi do głowy, to to, że jotesz jest odnotowany gdzieś w Rosji! W 1972 roku był w składzie grupy studenckiej, która pojechała na wymianę do Leningradu. Pojechaliśmy na obóz budowlany a wylądowaliśmy w obozie komsomolskim! A Komsomoł to był Komunisticzieskij Sajuz Maładioży, czyli Komunistyczny Związek Młodzieży. Żeby pogrążyć nas w niedźwiedzich objęciach Czeka, KGB, GRU i innych tajnych służb, wydano nam legitymacje Komsomołu!

Legitymacja wyglądała tak: kartonik, zgięty w połowie, koloru oczywiście czerwonego. Na pierwszej stronie odznaka komsomolska, z profilem dziadka w czapce z daszkiem, ze spiczastą bródką na dole profilu – to ów Lenin, dziś coraz bardziej wstydliwie zapominany. Słusznie! Dokument był czasowy, ważny tylko na czas naszego uczestnictwa i pracy obozowej. Przez długie lata uchowała się, przekładana z kupki na kupkę, aż trafiła do śmieci widocznie, bo jej od dawna nie widziałem. Może zresztą została wykradziona przez tajne służby wrednego autoramentu i czeka na czasy, gdy zostanę ważną figurą polityczną, rządową, urzędową, samorządową... Niedoczekanie!

Drugi kontakt to kontakt z osławioną Służbą Bezpieczeństwa! Właśnie Tą SB! Byłem jednym z nieszczęśliwców, którzy regularnie i każdego roku narażali się na te kontakty, występując o przyznanie paszportu. Nieszczęśliwcy wypełniali wielostronicowe podania z masą rubryk, pełnych dociekliwych pytań, zwłaszcza o posiadanie rodziny za granicą. Zwłaszcza - zwłaszcza na Zachodzie! Potem te kilkustronicowe płachty należało złożyć w okienku, do którego prowadziła wielogodzinna, spocona i zdenerwowana kolejka. Dołączyć należało wiele zdjęć z odpowiednim ułożeniem ucha, półprofilu albo ćwierć półprzodu. Do tego znaczki opłaty i zaświadczenia. No i wyobrażane sobie przez nas podejrzenia, utrudnienia i powody. Powody dla których odmawiano wydania paszportu, jeśli już istniał albo wykonania paszportu po raz pierwszy. Powody skryte były pod jednym paragrafem – takim peerelowskim „paragrafem 22” – nazwano je „ważne sprawy państwowe” (albo coś podobnie ogólne, nijakie i autorytarne).

Nieszczęśliwcy niekiedy stawali się szczęśliwcami. Gdy dostawali zawiadomienie, by stawić się po odbiór paszportu. Odbierało się go po odstaniu w wielogodzinnej, spoconej i zadowolonej kolejce. Tyle, że po mym pierwszym studenckim wyjeździe do Francji mama oznajmiła mi, że spotkała na mieście Zbyszka, który pytał, jak mi się podobało na Zachodzie. Okazało się, że to daleki krewny – jego ojciec i mój to byli bodajże bracia stryjeczni albo cioteczni. Zbyszek zaś pracował od jakiegoś czasu w Biurze Paszportowym. Głupota obywateli, tumanionych przez komunę była zaś tak wielka, że nie wiedzieli oni tak na co dzień, że Biuro Paszportowe to wyłączny folwark SB. Ja też nie wiedziałem ani się do tej wiedzy zbytnio nie garnąłem...

Po dwóch czy trzech wyjazdach „na Zachód” zadzwonił kiedyś kuzyn, by poprosić mnie o przyjście do biura i porozmawianie z kolegą, na co się zgodziłem, bo nie wiedziałem, że nie powinienem się zgadzać. Zbyszek przed spotkaniem uspokoił mnie, żebym się niczego nie obawiał, ale nie opowiadał nikomu o tym. Spotkanie nastąpiło w gmachu Biura Paszportowego, który był też od zawsze gmachem komendy wojewódzkiej milicji obywatelskiej. Pokoik był mały, urządzony jedynie stolikiem i dwoma krzesłami. Stolik był pusty – nie stała na nim lampka z silną żarówką!

Wszedł młody, wysoki, wysportowany koleś w markowych dżinsach i eleganckim polo „z pewexu”. Koleś sam nawiązał od razu do moich wyjazdów studenckich, ale interesowało go tylko, czy nikt ze mną nie próbował się kontaktować i wypytywać o cokolwiek. Ze smutkiem w głosie poinformowałem go, że nikt nie wyraził zainteresowania mą nieciekawą osobą, nikt mnie nie kaptował, werbował ani w żaden sposób nie molestował.

Na tej pierwszej odpowiedzi rozmowa się zakończyła, ku memu niedosytowi... Nie próbowano mnie namawiać do zwracania uwagi na cokolwiek w przyszłości, nie próbowano mnie pytać o nastroje wśród znajomych, kolegów, nie podpisywałem niczego – raczej kompletne olanie. Może zawdzięczam to spokrewnieniu ze Zbyszkiem? Później domyślałem się, że musiał być porucznikiem, może kapitanem... Do majora pewnie nie doszedł, bo za Solidarności z milicji i paszportówki odszedł. Służba ta rodziła bardzo młodych emerytów...

Teraz jednak rodzi się we mnie niepokój, spowodowany różnymi TW, KO, HGW i innymi tajnymi skrótami. A jeśli Koleś sobie dofantazjował opis spotkania ze mną? Jeśli je twórczo ubogacił, tfu –wzbogacił! Potem papiery poszły tam, gdzie powinny, czyli do pieca. Ale zestawienie „kontaktów” pozostało, skserowane zresztą, bo oryginały w innym pudle spalono.

Ale po chwili przychodzi spokój – na szczęście WSI nic ze mną nie próbowały. No bo wyjazdy do rodziny na wsi to chyba jeszcze nie podpadają pod żadną nielegalną współpracę?

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

No to się sam zlustrowałeś!Miałem podobne przygody: kiedyś zostałem zgarnięty przez milicję ze szkoły(do tej pory dokładnie nie wiem o co chodziło, w każdym razie nie była to sprawa polityczna, tylko kryminalna)i na komendzie byłem przesłuchiwany na zmianę przez złego i dobrego.W końcu przyszedł trzeci, ubrany w "pewex" i skórzaną kurteczkę i oznajmił, że jest z SB i mam gadać, bo on może ze mną zrobić co mu się będzie podobało. O mało nie narobiłem w gacie ze strachu, ale nic nie powiedziałem, bo po prostu nie wiedziałem.Po paru godzinach wypuścili mnie z informacją, że byłem przesłuchiwany jako świadek. Nikt ode mnie nic nie chciał, ani nic nie musiałem podpisywać, poza protokołem. Parę lat później, też miałem spotkanie na okoliczność wyjazdu, smutny pan, wyraźnie znudzony, tylko "miał nadzieję, że wrócę w przewidzianym terminie".