Byłem na Blues Brothers Day!
Było to 19 maja 2007 od godziny 19...
Zaczęło się we wrocławskim Teatrze Polskim od powitania znakomitości obecnych (Dutkiewicz, Frasyniuk, Zdrojewski, były wojewoda Krochmal, Kieres i znakomity reżyser Sylwester Chęciński) i nieobecnych (wojewoda obecny i marszałek). Były kurtuazje, karesy i wspominki. Muzykę zainaugurował rówieśnik festiwalu, dziesięcioletni Tomek, śpiewając nalepowskiego klasyka „Kiedy byłem małym chłopcem, hej!”
Koncert rozpoczęła Aga Zaryan materiałem ze swej najnowszej, drugiej płyty. Towarzyszyło jej perfekcyjnie Trio Michała Tokaja. Trzy kwadranse minęły w słuchaniu świetnie interpretowanych jazzowych standardów – choć na mnie największe wrażenie wywarła cohenowska Zuzanna, wykonana w hipnotycznym rytmie, przywołująca w pamięci wykonanie Roberty Flack. Zaiste, jak powiedział animator i dusza Blues Brothers Day Zdzisław Smektała, wyrasta Aga Zaryan na pierwszą damę polskiej wokalistyki jazzowej.
Przerywnikiem były teatralne scenki ze starej powieści Smektały „Jazz Baba Ryba”, które sobie podarowałem, by poobserwować scenki kuluarowe. Serwowano kanapki w kształcie gitary, piwo i słone paluszki, koneserzy mocy mieli do dyspozycji solidny barek. Snuły się smakowite hostessy z tacami słodkości. Bilety dostosowane były do atrakcji – główną był rozlosowany w trakcie samochód – więc impreza to niemasowa lecz elitarna, obliczona na styk polityki i biznesu (coś dla Salonu24 do obwąchania) oraz muzyki, w założeniu bluesowej, w wykonaniu dużo szerszej repertuarowo.
Drugą Gwiazdą wieczoru okazał się zespół Krzak, którego wczesne analogi niedawno przestawiałem na półce, a który, ku memu zdumieniu, ciągle istnieje i to jak!!! Dobrze że stałem, bo chyba bym nie usiedział tej muzyki – od początku pełny czad, dynamit i wykop. Lider Jan Błędowski na skrzypcach szalał , balansując często na jednej nodze niczym Ian Anderson z Jethro Tull. Rozpoznawałem stare bardzo przeboje, które brzmiały jutrem. Zespół pruł do przodu jak taran rytmiczny, napędzany gościnnym basem Krzysztofa Ścierańskiego i karkołomną gitarą Leszka Windera. Zaczarowała mnie rockowa zaduma utworu dedykowanego, zmarłemu przed kilku laty basiście Krzaka, Jerzemu Kawalcowi i porwało latynoskie szaleństwo „Przewrotnej samby”, której nie powstydziłby się sam Santana! Dla mnie ta muzyka była jak połączenie wiolinistycznych fantazji Jerrego Goodmana w The Flock z santanowską sekcją rytmiczną! W hallu można było kupować nagrania zespołu z kilkunastopłytowej dyskografii. Z żalem pomyślałem, że muzyki tej nie ma w telewizji czy w radiu, pełnych chłamu wykonawców kolorowowłosych i silikonopierśnych. Dobrze, że są płyty i koncerty…
Gwoździem koncertu okazał się Suger Blue ze swym europejskim bandem. Ciemnoskóry Amerykanin rodem z Nowego Jorku występuje z włoskimi muzykami, wśród których wzrok przyciąga filigranowa basistka, hasająca po strunach niemal jak Ścierański. Moje serce łomotało zwłaszcza w rytm takich wiecznozielonych utworów jak blues Melvina Londona „Messin’ With The Kid”, nieśmiertelny „Hotchie Coochie Man” czy ukochany w mayallowskim wykonaniu „Help Me”, nie zapominając o „That’s All Wright” Jimmiego Rogera! Lider jest bogiem harmonijki ustnej, wyczyniającym na niej chwilami cyrkowe ekwilibrystyki, jak choćby w, wykonywanej na bis, solówce melodyjnie naśladującej rozpędzony ekspres, mknący przez prerie. Zakończeniem bluesowego święta był „Pontiac Blues” Sonnego Boya Williamsona, przy okazji którego Suger Blue opowiadał, po co amerykanom te ogromne samochody z tylnymi siedzeniami wielkości pokoju hotelowego.
Gdy wychodziłem, były dwa kwadranse po północy…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz