2 paź 2008

Rosja, Rosjanie, rosyjski...

Kiedyś nie chciałem się uczyć niemieckiego przez Hitlera! Sam urodziłem się po wojnie, ale z literatury i radia, bo czterech pancernych jeszcze nie było, wyniosłem tę durną niechęć! Do dziś żałuję, nie tylko dlatego, że pokochałem muzykę Bacha czy Orffa…

Z rosyjskim było zupełnie inaczej. Pierwszy raz znalazłem się w ZSRR, teraz zwanym Związkiem Sowieckim, jeszcze w 1957 roku, grubo przed początkiem nauki szkolnej. Mama mnie zabrała do miejsc ojczystych i rodzinnych, gdzie żyli jej rodzice i rodzeństwo. Do Polski, która tam skończyła się w 1939 roku. W 1920 dziadek walił z cekaemu, umieszczonego na kościelnej wieży, do tych, co chcieli tę Polskę w zarodku zdusić. Za drugim razem im się udało. Przynajmniej w Łohiszynie.

Ale z pobytów na Polesiu zostało mi osłuchanie i łatwość nauczenia się w szkole. W wakacje miewałem możliwość trenować znajomość z rówieśnikami, których poznawałem na miejscu. Ciotki i wujkowie rozumieli polski, choć sami niemal nie mówili w macierzystym języku. Tylko z dziadkiem i babcią mogłem czystą polszczyzną pogadać. I z miejscowym księdzem, do którego chodziłem pożyczać Sienkiewicza. Po upadku komuny okazało się, że był tajnym biskupem Polesia! W tamtych czasach Rosjanie mnie brali za swojego, choć nie Rosjanina. Pasowałem im na Łotysza. Żeby choć na Litwina!

Na studiach byłem wakacyjnie w Budapeszcie, a było to w krzepkiej komunie jeszcze. Zaprzyjaźniłem się z Węgrami, z którymi gadałem po angielsku! Oni, po ośmiu latach przymusowej nauki rosyjskiego, znali tylko kilkanaście słów. Punktem honoru było nie nauczyć się niczego! Parę lat później, w Wiedniu, musiałem wspomóc pewnego młodego Węgra, który próbował rozmawiać z Anglikiem, co powodowało u ofiary próby owej coraz głupszą minę. Wtrąciłem się z pytaniem pesymistycznym, czy zna może rosyjski ze szkoły. Potwierdził, co się okazało prawdą cząstkową, bo znał tylko nieco lepiej niż angielski. O kilkanaście wyrazów lepiej!

Więc konkluzja z tych ramotowatych wspominków – uczta się języków! Wszelakich…

I anegdota: za peerelu pewien pułkownik mawiał do studentów studium wojskowego tak: “Uczcie się studenci języków obcych a najlepiej chińskiego, bo mnie znajomość niemieckiego pozwoliła wydostać się z niewoli!”

ps. Teraz po raz kolejny powtarzam angielski, usiłując jakoś wreszcie opanować tę cholerną mnogość form czasownikowych. To po to, by w przyszłym roku dogadać się w Izraelu. Niekiedy jednak nachodzi mnie refleksja, czy znowu bardziej nie przyda się rosyjski?

Brak komentarzy: