6 cze 2008

GDY ŻYŁY DINOZAURY (14)

Już w pierwszych dniach przeżyliśmy szok, gdy okazało się że radzieccy studenci na obozach pracy są zmuszani do pracy przez dziesięć godzin dziennie! Po dwóch, trzech dniach zagroziliśmy, że ogłosimy strajk. Naczalstwo zdurniało. Na zwołanym naprędce zebraniu przedstawiliśmy swoje stanowisko. Po pierwsze – studenci radzieccy, pracujący w Polsce mają ośmiogodzinny dzień pracy. Po drugie – to przecież Lenin wywołał rewolucję październikową, by wywalczyć dla rosyjskiego i światowego proletariatu skrócenie czasu pracy do ośmiu godzin, zamiast właśnie dziesięciu czy dwunastu albo, nie daj Bóg i Partia cała, czternastu! Bezczelność i logika tej argumentacji oraz świętość nazwiska Wodza były tak bezdyskusyjne, że naczalstwo, ku naszemu zdumieniu, zgodziło się od razu! Jak się później okazało, byliśmy jedynym obozem studenckim w obłasti leningradzkiej a może i w całym Sojuzie, który pracował tylko osiem godzinek! Luz totalny. A nie był to koniec naszych anarchizujących działań…
.
Po sukcesie żądań pracowniczych przeszliśmy do spraw socjalnych. Żarcie, jak już wspominałem, było ohydne. Większość tego, co dostawaliśmy, oddawaliśmy do wiadra na zlewki, ku radości świń sowchozowych. Lekarka codziennie, z rosnącym zafrasowaniem, obserwowała rosnące napełnienie wiadra. Po kilku dniach wybuchliśmy głośnym rozżaleniem, wytykając naczalstwu, że tak ciężko pracujemy a tak nędznie jemy. Rozpoczęło się niezaplanowane, nadzwyczajne zebranie komsomolskie, na którym w szczegółach opowiedzieliśmy o warunkach w jakich studenci radzieccy pracują u nas i co jedzą.
.
Pod koniec tej długiej wymiany zdań do naszego barakoklubu wszedł jeden z rosyjskich studentów z wielkim pakietem, owiniętym w szary papier. Kamandir rozwinął zawiniątko i ujrzeliśmy pełno szaszłyków, po które wysłał do Leningradu, by zatkać nasze rozżalone i wygłodniałe gęby. Dał na to ruble z własnej kieszeni! Zrobiło się nam nieco głupio, bo to przecież nie nasze naczalstwo było winne całego bajzlu w jakim tkwiliśmy. Na skargę wypadało by pojechać na Kreml – do Moskwy.
.
Nasz bunt kulinarny przyniósł jednak poprawę. Okazało się, że całym żywieniem zajmowała się Irina, córeczka bogatych i wpływowych rodziców, więc zupełnie nie umiejąca gotować, przygotowywać potraw, zwłaszcza za nędzne obozowe stawki. W trybie nagłym kamandir sprowadził swoją żone, sympatyczną spokojną Rosjankę, która z niczego potrafiła zrobić coś, jak każda normalna kobieta w każdym nienormalnym socjalistycznym kraju! Nie była ona jednak gwarancją spokoju…
.
Okazało się, że podczas pobytu na obozie nie możemy wyjeżdżać samodzielnie do Leningradu. Coś jak „zakaz opuszczania koszar” w wojsku! Rozsierdziło nas to setnie i wygarnęliśmy naczalstwu, że zdecydowaliśmy się na przyjazd tutaj, bo wiedzieliśmy, jak piękne jest to miasto. Byliśmy przekonani, ze zakwaterowani będziemy w akademiku w centrum miasta, tak jak to jest normalne wszędzie, przynajmniej u nas w Polsce. I po pracy będziemy mogli spędzać czas wolny zwiedzając miasto, chodząc do kina, teatru czy klubów studenckich albo włócząc się po ulicach, by zobaczyć jak żyją ludzie, gdzie robią zakupy, co robią wieczorem. Dość nam już warunków, jakie przygotowali nam towarzysze radzieccy, i na ten zakaz my nie zgadzamy się! Za własne pieniądze będziemy wyjeżdżać do centrum po skończeniu pracy, kiedy nam się tylko zechce. Jedynie zgodziliśmy się, by wracać przed dziesiątą wieczorem na kwaterę. Naczalstwo rozdziawiło gęby i musiało przełknąć tę naszą kontrrewolucyjną rezolucję.
.
Nie jeździliśmy do Leningradu zbyt często, bo po robocie byliśmy dość zmęczeni, ale zdarzyło się parę wypraw. Naczalstwo udawało, że nie zauważa naszej niesubordynacji. My nie urządzaliśmy demonstracji. Przebieraliśmy się w normalne ubrania i po obiedzie kierowaliśmy się do nieodległej stacji „elektriczki”, czyli kolejki podmiejskiej, która w pół godziny i za kilka kopiejek dowoziła nas w samo serce miasta.
.
Nasza trójka wyprawiła się kiedyś do kina. Na western produkcji polsko-enerdowskiej. W filmie Polskę reprezentowali Barbara Brylska i Leon Niemczyk. Film nazywał się „Biełyje Wołki”, co po polsku znaczy „Białe Wilki”. Już przed filmem przeżyliśmy atrakcję jak z Dzikiego Zachodu. Na sali w jednym z rzędów spał widz, który pozostał najwyraźniej z poprzedniego seansu. Bileterka próbowała go obudzić i wyprosić – wtedy okazało się, że jest nawalony i bełkotliwy oraz trudnousuwalny. Po chwili sprowadziła milicjanta, który podszedł do awanturnika, nacisnął na szyi delikwenta jakieś tajemne miejsce albo żyłkę i koleś potulnie dał się wyprowadzić, mrucząc cicho z bólu.
.
Z filmu pamiętam, że nas strasznie śmieszył, choć nie był komedią. Powodem rozbawienia były rosyjskie dialogi. W podejrzanej spelunie, dyżurny czarny charakter filmów z NRD, Leon Niemczyk przemawia do kowboja: -„Mistier Dżons, wy chatitie stakanczyk briendy?”Głośnym śmiechem ryknęliśmy na widok Indian, siedzących wokół ogniska i przekazujących sobie fajkę pokoju ze słowami: -„Howg, ja wsio skazał!” Na szczęście, mimo tak oburzających reakcji na socjalistyczny łestern, żaden milicjant nie został wezwany, by nas wyprowadzić...

Brak komentarzy: