17 lut 2010

GDY ŻYŁY DINOZAURY (obóz wojskowy)

Studenci architektury to byli w wojsku anarchiści! Niepoddający się dyscyplinie, krnąbrni, przemądrzali i złośliwi. Na taką opinię oficerów i pod pracowaliśmy zespołowo. Nasz pułkownik, po prawdzie zupełnie przyzwoity facet, obrywał za nas bezustannie i był na szarym końcu kadry. Rzecz się działa na pierwszym obozie wojskowym, który odsłużaliśmy poligonowo w Gorzowie Wielkopolskim. Pewnie gdzieś w pobliżu poligonu latał w krótkich porciętach Kaziutek Marcinkiewicz – może niekiedy nam piwo przynosił. Było lato roku 1970...

Za te wszystkie nieprzyjemności odarchitektoniczne postanowiliśmy kiedyś, zupełnie niespodziewanie dla nas samych, coś zrobić, by nasz pułkownik stał się bohaterem kadry. Mieszkaliśmy w namiotach wyglądających jak pół walca. Wchodziło się drzwiami na środku półkola. Do tych drzwi prowadziła ścieżka, mająca po obu stronach dwa kwadraty ziemi, która powinna być zawsze zgrabiona, schludna i niezdeptana. Pilnowały tego patrole oficersko-pod i mędziły, gdy kwadraty były zaniedbane!

Zaproponowałem swoim współobozowiczom z wydziału architektury, by każdy namiot te kwadraty przyozdobił. Koledzy z innych wydziałów, czyli z inżynierii sanitarnej oraz z podstawowych problemów techniki, przyglądali się naszej krzątaninie zdumieni. Normalnie w czasie wolnym wylegiwaliśmy się na pryczach w namiotach, co było karnie zabronione. Tym razem zbieraliśmy elementy zdobnicze w postaci potłuczonych talerzy, kawałków cegieł czy zielonych szyszeczek.

Zrobienie z tych detali atrakcyjnych wojskowo kompozycji było już betką. Przecież na pierwszym roku trenowało się nie takie kompozycje na arkuszach brystolu patykiem maczanym w tuszu! Jak zupactwo zobaczyło efekt pracy – nie wiem, ale zobaczyli błyskawicznie. Najbliższy poranny apel obozu studenckiego odbiegał od rutyny. Pułkownik-dowódca wydał rozkaz, by podpułkownicy-dowódcy kompanii studenckich pomaszerowali za nim z placu apelowego pomiędzy namioty, gdzie przystawali przed każdym architektonicznym płóciennym półwalcem i kontemplowali nasze dzieła! Dowódca coś perrorował. Po dłuższej chwili bractwo powróciło. Nasz podpułkownik uśmiechnięty z zadowolenia, reszta kompanijnych dowódców mocno markotna. Przed frontem kompanii pułkownik pochwalił naszego, a reszcie kompanii rozkazał wzięcie przykładu z kompanii architektów!

Przez kilka dni ustawiały się do nas kolejki bliższych i dalszych znajomych z innych wydziałów, mniej uzdolnionych plastycznie, by im kijem na ziemi narysować coś sensownego, co oni przyozdobią precyzyjnie. Opłaty realizowane były przelewem w pobliskim sklepiku spożywczym, który musiał na ten czas zwiększyć zaopatrzenie w piwo! Nasz pułkownik wybaczył nam wszystkie dotychczasowe opeery z naszego powodu przezeń zbierane. Był tak swojski, że odtąd nazywaliśmy go Tata…

Wiedza wojskowa była durnowata! Nas, architektów, szkolono na saperów. Widocznie uważano, że wiedza o budowaniu pokrewna jest wiedzy o wysadzaniu. Najbardziej złościły mnie precyzyjne informacje, dotyczące sprzętu saperskiego, choćby ta o długości łopaty saperskiej. Nie chodziło oczywiście o żadną tak zwaną saperkę, tylko o pełnowymiarowy szpadel, przytraczany do pleców.

Kiedyś mieliśmy nocne ćwiczenia z zakładania pola minowego przeciw piechocie. Należało czołgać się wzdłuż taśmy i następnie po osiągnięciu wysuniętego do przodu końca, czołgać się z powrotem, wkopując i maskując małe drewniane pudełeczka – atrapy min. Jedna pół metra od taśmy, następna półtora, i znowu pół. Tyle, że z gębą przy ziemi zupełnie się nie czuje odległości, a zupacy wystrzeliwali w niebo race oświetlające i wrzeszczeli, gdy ktoś głowę uniósł. Pomyślałem sobie wtedy, że łopata saperska może być dobrym miernikiem. Ale ile to ona ma centymetrów długości? Liczbę wyparłem z pamięci od razu po usłyszeniu! Zrobiłem więc założenie na oko. W efekcie zaminowałem drogę powrotną mego kolegi, czołgającego się przy taśmie sąsiedniej!

Do dziś nie wiem, jaką długość ma łopata saperska…

Brak komentarzy: