22 lipca 1970 roku... GDY ŻYŁY DINOZAURY (16)
Świeto Lipcowe obchodziło się w PRL niemal tak uroczyście, jak Święto Pracy. Dzień był wolny, choć na szczęście nie było obowiązkowego pochodu. Tak bywało w kraju, ale my byliśmy w Związku Radzieckim, dlatego wcześniej postanowiliśmy, że w odpowiednim momencie, przed samym 22 lipca, z zaskoczenia oznajmimy, że jest to święto narodowe ludowej ojczyzny i dlatego nie możemy skazić go pracą w błocie! Przyjemność wywalczenia takiego przywileju została nam odebrana przez towarzyszy radzieckich, którzy kilka dni przed terminem oświadczyli, że oni „znajut, czto etot dień eto priazdnik wazrażdienija narodnoj Polszy” i oczywiście będzie on wolny od pracy a nawet zorganizowane zostaną uroczyste obchody!
Prazdnik w komuniźmie to nie tylko opieprzanie się ale i różniste atrakcje. Rosjanie powiadomili, że w sowchozie zostanie wydany uroczysty obiad w świetlicy oraz akademia ku czci, w sali widowiskowej. W sprawie menu towarzysze przeprowadzili wywiad, co byłoby smakołykiem zadowalającym polskich druziej. Rozbawiło mnie to wypytywanie, po dwóch tygodniach karmienia nas nędznym i mało urozmaiconym jedzeniem. Rosjanom trzeba było długo tłumaczyć, co to jest ten „schabowy”, o którym opowiada każdy zapytany Polak i jak się go przyrządza. Nie znali takiego kawałka mięsa i nie jadali go w takiej postaci. Ostatecznie osiągnął on formę kawałka dość tłustej wieprzowiny, solidnie wysmażonej na tłuszczu.
Kolejne pytanie dotyczyło wypitki! To pytanie zdumiało nas jeszcze bardziej! Przecież od pierwszego dnia obozowego żywota poddani byliśmy surowej prohibicji. „Suchoj zakon” dotyczył każdego alkoholu, włącznie z cienkim piwem. A tu takie bezpośrednie pytanie? I kolejne zdziwienie Rosjan – po co grzać to wino przed wypiciem? I jeszcze dodawać do niego goździki i esencję herbacianą? Jakoś to przyjęli do wiadomości, zwłaszcza po oznajmieniu, że dobrze też dodać trochę spirtu. Skończyło się na tym, że kupili skrzynkę białego wina wytrawnego. Grzaniec wyszedł wielce oryginalny – nigdy przedtem takiego w Polsce nie próbowaliśmy! Nigdy potem też...
Alkoholowych niespodzianek było więcej. Gdy już znaleźliśmy się w sali biesiadnej sowchozu Szuszary, przy dwóch długich stołach, połączonych krótkim dla oficjeli, okazało się, że przy każdym nakryciu stała ćwiartkowa butelka wódki, tak zwana „czikuszka”. Dla Rosjan na jeden dobry raz. Nasi koledzy, którzy pomagali przy zakupach i rozstawianiu napojów na stołach, poddali je wyprzedzającej degustacji, co szybko się okazało.Sławciu siedział naprzeciwko nas. Patrzyłem na niego akurat w chwili, gdy zasłużony sowchoźnik zaczął przemowę powitalną. Pierwsze zdanie zapiętałem na zawsze, bo opowiadałem je później setki razy.
„Ja oczień rad, czto polskije studienty prijechali pomagat’ stroit’ nasz sowchoz, potamu, czto ja DWA raza oswabażdał Polszu – w tridcat’ diewjatom i sorok piatom”! Sławciu poczerwieniał, wybałuszył oczy i już chciał coś palnąć bez namysłu, ale Rysiek zdołał go jakoś uciszyć w ostatniej chwili przed wywołaniem incydentu międzynarodowego. Marynarka sowchozowego aktywisty obwieszona była imponującą kolekcją medali, brzęczących cicho z dumy.
Obiad minął szybko, buteleczki starczyły na kilka zaledwie toastów, już nie tak pełnych szczerej radości wyzwoleńczej. Wieprzowina była za tłusta, ziemniaki za chude, więc efekt był średni. Po obiedzie przeszliśmy do świetlicy, która okazała się dużą salą widowiskową z małą scenką. Tu odbył się koncert pieśni wojennych i partyzanckich w naszym wykonaniu. Przy pianinie zasiadł Leszek, a trio wokalne stanowiłem ja, Zbyszek i Sławciu między nami, dobrze napity lecz niewyżyty. Ukradł nam imprezę swoją swobodną pijacką choreografią. W końcu trzymaliśmy go za dłonie, więc już tylko przytupywał miarowo do wiązanki pieśni, głównie legionowych! Myślę, że słów „bolszewika goń, goń, goń” nie używaliśmy, choć powód mieliśmy zupełnie świeży...
Nadszedł wieczór a z nim impreza taneczna w naszej stołówce obozowej. Usunięto z niej stoły a ławy ustawiono pod ścianami. Za przepierzeniem kuchennym podgrzewano wino, zdrowo zaprawione spirytusem. Muzyka wydobywała się z telewizora, który robił za wzmacniacz i głośnik, więc jego ekran dawał sinawą poświatę po drewnianym wnętrzu. Dźwięk był głośny i charkotliwy. Jeden z Rosjan przytargał z domu toporny magnetofon szpulowy, na którym miał kolekcję nagrań z radia Helsinki, więc zdarzały się nawet przeboje nam znane. Do tańczenia nasz obozowy woźnica przywiózł bryczką kilka sympatycznych Czeszek z łagra po sąsiedzku a gromadka Niemek z kolegami dojechała autobusem z dalszej odległości. Ci ostatni ubrani byli w gustowne błękitne koszule FDJ, które widać udawały zupełnie dobrze kolor brunatny, dawniej bardziej popularny.
Jeden z Wolnych Niemieckich Młodych, po wypiciu odpowiedniej objętości polskiego grzańca, ośmielił się i zaczął narzekać na błoto w miejscu pracy. Przyłożył dłoń pod kolano, mówiąc „bołota stolko” a potem nad kostką, dodając „a sapagi stolka”, co pokazywało dokąd sięga błoto, a dokąd trzewiki. Pokiwaliśmy głowami współczująco, domyślając się, że potulni enerdowcy nie wywalczyli obuwia roboczego w postaci gumiaków. Pocieszyłem ich fałszywie, mówiąc, że ich ojcowie i dziadowie próbowali dostać się do Leningradu siłą, a im udało się to w sposób pokojowy, więc co tam błoto! Chyba ich to nie przekonało, bo się tylko skrzywili. Znowu ta nasza „polskaja forma jumora”.
Po północy zabawa stała się demoniczno-paranoiczna. Komandir i komisar spili się jak świnie, cała reszta trochę mniej, ale też ostro. Byłem akurat przy drzwiach, gdy grubo po północy się otworzyły i w progu stanęli, znani mi już z dwu wizyt, towarzysze naczalstwo leningradzkiego Komsomołu. Byli przecież zapraszani na oba zebrania poświęcone osądzeniu naszych koleżanek radzieckich, które złamały zakaz picia alkoholu! Weszli wolno, starając się przyzwyczaić wzrok do niemrawej sinej łuny, bijącej z migoczącego ekranu telewizora. Po dłuższej chwili zauważył niespodziewanych gości komandir i przytoczył się do zdegustowanych, trzeźwych bonzów. Próbował ich obejmować na niedźwiedzia i obcałowywać, ale oodsuwali się z odrazą. Delegacja szybko się zmyła, przed odjazdem zdążyła jednak na uboczu zdrowo obsobaczyć obozową kadrę.
Następnego dnia komisar od samego rana, skacowany i zapłakany, pisał samokrytykę oraz rezygnację. Odwołano go zaraz po naszym wyjeździe, o czym dowiedzieliśmy się z kartki od Iriny. Komandir też wyleciał. Rosjanie nie powinni zbyt mocno świętować wyzwalań Polski, bo nie wychodzi im to na zdrowie...