Pokazywanie postów oznaczonych etykietą GDY ŻYŁY DINOZAURY. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą GDY ŻYŁY DINOZAURY. Pokaż wszystkie posty

17 lut 2010

GDY ŻYŁY DINOZAURY (obóz wojskowy)

Studenci architektury to byli w wojsku anarchiści! Niepoddający się dyscyplinie, krnąbrni, przemądrzali i złośliwi. Na taką opinię oficerów i pod pracowaliśmy zespołowo. Nasz pułkownik, po prawdzie zupełnie przyzwoity facet, obrywał za nas bezustannie i był na szarym końcu kadry. Rzecz się działa na pierwszym obozie wojskowym, który odsłużaliśmy poligonowo w Gorzowie Wielkopolskim. Pewnie gdzieś w pobliżu poligonu latał w krótkich porciętach Kaziutek Marcinkiewicz – może niekiedy nam piwo przynosił. Było lato roku 1970...

Za te wszystkie nieprzyjemności odarchitektoniczne postanowiliśmy kiedyś, zupełnie niespodziewanie dla nas samych, coś zrobić, by nasz pułkownik stał się bohaterem kadry. Mieszkaliśmy w namiotach wyglądających jak pół walca. Wchodziło się drzwiami na środku półkola. Do tych drzwi prowadziła ścieżka, mająca po obu stronach dwa kwadraty ziemi, która powinna być zawsze zgrabiona, schludna i niezdeptana. Pilnowały tego patrole oficersko-pod i mędziły, gdy kwadraty były zaniedbane!

Zaproponowałem swoim współobozowiczom z wydziału architektury, by każdy namiot te kwadraty przyozdobił. Koledzy z innych wydziałów, czyli z inżynierii sanitarnej oraz z podstawowych problemów techniki, przyglądali się naszej krzątaninie zdumieni. Normalnie w czasie wolnym wylegiwaliśmy się na pryczach w namiotach, co było karnie zabronione. Tym razem zbieraliśmy elementy zdobnicze w postaci potłuczonych talerzy, kawałków cegieł czy zielonych szyszeczek.

Zrobienie z tych detali atrakcyjnych wojskowo kompozycji było już betką. Przecież na pierwszym roku trenowało się nie takie kompozycje na arkuszach brystolu patykiem maczanym w tuszu! Jak zupactwo zobaczyło efekt pracy – nie wiem, ale zobaczyli błyskawicznie. Najbliższy poranny apel obozu studenckiego odbiegał od rutyny. Pułkownik-dowódca wydał rozkaz, by podpułkownicy-dowódcy kompanii studenckich pomaszerowali za nim z placu apelowego pomiędzy namioty, gdzie przystawali przed każdym architektonicznym płóciennym półwalcem i kontemplowali nasze dzieła! Dowódca coś perrorował. Po dłuższej chwili bractwo powróciło. Nasz podpułkownik uśmiechnięty z zadowolenia, reszta kompanijnych dowódców mocno markotna. Przed frontem kompanii pułkownik pochwalił naszego, a reszcie kompanii rozkazał wzięcie przykładu z kompanii architektów!

Przez kilka dni ustawiały się do nas kolejki bliższych i dalszych znajomych z innych wydziałów, mniej uzdolnionych plastycznie, by im kijem na ziemi narysować coś sensownego, co oni przyozdobią precyzyjnie. Opłaty realizowane były przelewem w pobliskim sklepiku spożywczym, który musiał na ten czas zwiększyć zaopatrzenie w piwo! Nasz pułkownik wybaczył nam wszystkie dotychczasowe opeery z naszego powodu przezeń zbierane. Był tak swojski, że odtąd nazywaliśmy go Tata…

Wiedza wojskowa była durnowata! Nas, architektów, szkolono na saperów. Widocznie uważano, że wiedza o budowaniu pokrewna jest wiedzy o wysadzaniu. Najbardziej złościły mnie precyzyjne informacje, dotyczące sprzętu saperskiego, choćby ta o długości łopaty saperskiej. Nie chodziło oczywiście o żadną tak zwaną saperkę, tylko o pełnowymiarowy szpadel, przytraczany do pleców.

Kiedyś mieliśmy nocne ćwiczenia z zakładania pola minowego przeciw piechocie. Należało czołgać się wzdłuż taśmy i następnie po osiągnięciu wysuniętego do przodu końca, czołgać się z powrotem, wkopując i maskując małe drewniane pudełeczka – atrapy min. Jedna pół metra od taśmy, następna półtora, i znowu pół. Tyle, że z gębą przy ziemi zupełnie się nie czuje odległości, a zupacy wystrzeliwali w niebo race oświetlające i wrzeszczeli, gdy ktoś głowę uniósł. Pomyślałem sobie wtedy, że łopata saperska może być dobrym miernikiem. Ale ile to ona ma centymetrów długości? Liczbę wyparłem z pamięci od razu po usłyszeniu! Zrobiłem więc założenie na oko. W efekcie zaminowałem drogę powrotną mego kolegi, czołgającego się przy taśmie sąsiedniej!

Do dziś nie wiem, jaką długość ma łopata saperska…

29 kwi 2009

22 lipca 1970 roku... GDY ŻYŁY DINOZAURY (16)

Świeto Lipcowe obchodziło się w PRL niemal tak uroczyście, jak Święto Pracy. Dzień był wolny, choć na szczęście nie było obowiązkowego pochodu. Tak bywało w kraju, ale my byliśmy w Związku Radzieckim, dlatego wcześniej postanowiliśmy, że w odpowiednim momencie, przed samym 22 lipca, z zaskoczenia oznajmimy, że jest to święto narodowe ludowej ojczyzny i dlatego nie możemy skazić go pracą w błocie! Przyjemność wywalczenia takiego przywileju została nam odebrana przez towarzyszy radzieckich, którzy kilka dni przed terminem oświadczyli, że oni „znajut, czto etot dień eto priazdnik wazrażdienija narodnoj Polszy” i oczywiście będzie on wolny od pracy a nawet zorganizowane zostaną uroczyste obchody!

Prazdnik w komuniźmie to nie tylko opieprzanie się ale i różniste atrakcje. Rosjanie powiadomili, że w sowchozie zostanie wydany uroczysty obiad w świetlicy oraz akademia ku czci, w sali widowiskowej. W sprawie menu towarzysze przeprowadzili wywiad, co byłoby smakołykiem zadowalającym polskich druziej. Rozbawiło mnie to wypytywanie, po dwóch tygodniach karmienia nas nędznym i mało urozmaiconym jedzeniem. Rosjanom trzeba było długo tłumaczyć, co to jest ten „schabowy”, o którym opowiada każdy zapytany Polak i jak się go przyrządza. Nie znali takiego kawałka mięsa i nie jadali go w takiej postaci. Ostatecznie osiągnął on formę kawałka dość tłustej wieprzowiny, solidnie wysmażonej na tłuszczu.

Kolejne pytanie dotyczyło wypitki! To pytanie zdumiało nas jeszcze bardziej! Przecież od pierwszego dnia obozowego żywota poddani byliśmy surowej prohibicji. „Suchoj zakon” dotyczył każdego alkoholu, włącznie z cienkim piwem. A tu takie bezpośrednie pytanie? I kolejne zdziwienie Rosjan – po co grzać to wino przed wypiciem? I jeszcze dodawać do niego goździki i esencję herbacianą? Jakoś to przyjęli do wiadomości, zwłaszcza po oznajmieniu, że dobrze też dodać trochę spirtu. Skończyło się na tym, że kupili skrzynkę białego wina wytrawnego. Grzaniec wyszedł wielce oryginalny – nigdy przedtem takiego w Polsce nie próbowaliśmy! Nigdy potem też...

Alkoholowych niespodzianek było więcej. Gdy już znaleźliśmy się w sali biesiadnej sowchozu Szuszary, przy dwóch długich stołach, połączonych krótkim dla oficjeli, okazało się, że przy każdym nakryciu stała ćwiartkowa butelka wódki, tak zwana „czikuszka”. Dla Rosjan na jeden dobry raz. Nasi koledzy, którzy pomagali przy zakupach i rozstawianiu napojów na stołach, poddali je wyprzedzającej degustacji, co szybko się okazało.Sławciu siedział naprzeciwko nas. Patrzyłem na niego akurat w chwili, gdy zasłużony sowchoźnik zaczął przemowę powitalną. Pierwsze zdanie zapiętałem na zawsze, bo opowiadałem je później setki razy.

„Ja oczień rad, czto polskije studienty prijechali pomagat’ stroit’ nasz sowchoz, potamu, czto ja DWA raza oswabażdał Polszu – w tridcat’ diewjatom i sorok piatom”! Sławciu poczerwieniał, wybałuszył oczy i już chciał coś palnąć bez namysłu, ale Rysiek zdołał go jakoś uciszyć w ostatniej chwili przed wywołaniem incydentu międzynarodowego. Marynarka sowchozowego aktywisty obwieszona była imponującą kolekcją medali, brzęczących cicho z dumy.

Obiad minął szybko, buteleczki starczyły na kilka zaledwie toastów, już nie tak pełnych szczerej radości wyzwoleńczej. Wieprzowina była za tłusta, ziemniaki za chude, więc efekt był średni. Po obiedzie przeszliśmy do świetlicy, która okazała się dużą salą widowiskową z małą scenką. Tu odbył się koncert pieśni wojennych i partyzanckich w naszym wykonaniu. Przy pianinie zasiadł Leszek, a trio wokalne stanowiłem ja, Zbyszek i Sławciu między nami, dobrze napity lecz niewyżyty. Ukradł nam imprezę swoją swobodną pijacką choreografią. W końcu trzymaliśmy go za dłonie, więc już tylko przytupywał miarowo do wiązanki pieśni, głównie legionowych! Myślę, że słów „bolszewika goń, goń, goń” nie używaliśmy, choć powód mieliśmy zupełnie świeży...

Nadszedł wieczór a z nim impreza taneczna w naszej stołówce obozowej. Usunięto z niej stoły a ławy ustawiono pod ścianami. Za przepierzeniem kuchennym podgrzewano wino, zdrowo zaprawione spirytusem. Muzyka wydobywała się z telewizora, który robił za wzmacniacz i głośnik, więc jego ekran dawał sinawą poświatę po drewnianym wnętrzu. Dźwięk był głośny i charkotliwy. Jeden z Rosjan przytargał z domu toporny magnetofon szpulowy, na którym miał kolekcję nagrań z radia Helsinki, więc zdarzały się nawet przeboje nam znane. Do tańczenia nasz obozowy woźnica przywiózł bryczką kilka sympatycznych Czeszek z łagra po sąsiedzku a gromadka Niemek z kolegami dojechała autobusem z dalszej odległości. Ci ostatni ubrani byli w gustowne błękitne koszule FDJ, które widać udawały zupełnie dobrze kolor brunatny, dawniej bardziej popularny.

Jeden z Wolnych Niemieckich Młodych, po wypiciu odpowiedniej objętości polskiego grzańca, ośmielił się i zaczął narzekać na błoto w miejscu pracy. Przyłożył dłoń pod kolano, mówiąc „bołota stolko” a potem nad kostką, dodając „a sapagi stolka”, co pokazywało dokąd sięga błoto, a dokąd trzewiki. Pokiwaliśmy głowami współczująco, domyślając się, że potulni enerdowcy nie wywalczyli obuwia roboczego w postaci gumiaków. Pocieszyłem ich fałszywie, mówiąc, że ich ojcowie i dziadowie próbowali dostać się do Leningradu siłą, a im udało się to w sposób pokojowy, więc co tam błoto! Chyba ich to nie przekonało, bo się tylko skrzywili. Znowu ta nasza „polskaja forma jumora”.

Po północy zabawa stała się demoniczno-paranoiczna. Komandir i komisar spili się jak świnie, cała reszta trochę mniej, ale też ostro. Byłem akurat przy drzwiach, gdy grubo po północy się otworzyły i w progu stanęli, znani mi już z dwu wizyt, towarzysze naczalstwo leningradzkiego Komsomołu. Byli przecież zapraszani na oba zebrania poświęcone osądzeniu naszych koleżanek radzieckich, które złamały zakaz picia alkoholu! Weszli wolno, starając się przyzwyczaić wzrok do niemrawej sinej łuny, bijącej z migoczącego ekranu telewizora. Po dłuższej chwili zauważył niespodziewanych gości komandir i przytoczył się do zdegustowanych, trzeźwych bonzów. Próbował ich obejmować na niedźwiedzia i obcałowywać, ale oodsuwali się z odrazą. Delegacja szybko się zmyła, przed odjazdem zdążyła jednak na uboczu zdrowo obsobaczyć obozową kadrę.

Następnego dnia komisar od samego rana, skacowany i zapłakany, pisał samokrytykę oraz rezygnację. Odwołano go zaraz po naszym wyjeździe, o czym dowiedzieliśmy się z kartki od Iriny. Komandir też wyleciał. Rosjanie nie powinni zbyt mocno świętować wyzwalań Polski, bo nie wychodzi im to na zdrowie...

11 cze 2008

GDY ŻYŁY DINOZAURY (15)

W którąś niedzielę, która, o dziwo, była też w Sojuzie dniem wolnym od pracy, wybraliśmy się bardziej oficjalnie, bo z kolegami Rosjanami, na wycieczkę po zabytkach wspaniałej historii miasta. Żar się lał z nieba jak z hutniczego pieca podczas spustu surówki. Zaczęliśmy od Isakijewskogo Soboru, licząc na przyjemny chłód we wnętrzu. Ogromna świątynia została zbudowana na wzór Bazyliki Św. Piotra w Rzymie. Tyle że w Rzymie świątynia była świątynią a w Leningradzie świątynia była świątynią wiedzy oraz obiektem muzealnym. Niebotyczną odległość od sklepienia kopuły do posadzki wykorzystano do zawieszenie wahadła, które pokazywało, że ziemia się obraca. Maksymalne wychylenia wahadła przesuwały się miarowo po obwodzie ogromnego koła wyznaczonego na posadzce. Dokładniej tego zjawiska nie potrafię wytłumaczyć, bez szkody dla czytelników...
.
Wdrapaliśmy się też na tarasy zewnętrzne pod kopułą, skąd wypatrzyliśmy na dole cysternę z kwasem chlebowym, zaparkowaną w jakiejś cichej uliczce dobiegającej do ogromnego placu wokół soboru. Przyległy do placu park miał kilka punktów z napojami chłodzącymi, ale z góry widać było przy każdym z nich długachne kolejki spieczonych i spragnionych wycieczkowiczów. Zbiegliśmy szybko ku odkrytej cysternie i po chwili raczyliśmy się rozkosznie zimnym, przyjemnie kwaskowym napojem. Wytrąbiliśmy pewnie po trzy kufle na wysuszone gardła, co po pewnym czasie stało się przyczyną usilnych poszukiwań pisuarów. Dopiero po latach, w Polsce, opowiadano mi o masie robaków, które jakoby żyją na dnie tych cystern i są podobno naturalnie związane z produkcją tego napitku.. Nie wiem, czy można w to wierzyć, bo kwas chlebowy każdy może sobie domowym sposobem wyprodukować z czerstwego chleba razowego, miodu czy cukru i wody, i pewnie w trakcie wytwarzania żadne robactwo nie powstaje. Może to był „czarny pijar” wrogów socjalizmu?
.
Innym obowiązkowym punktem odwiedzin było Muzeum Rewolucji. Przechodziliśmy obojętnie od sali do sali, gdy młoda krasawica-przewodniczka poinformowała nas, że zbliżamy się do sali Feliksa Dzierżyńskiego. My w zamian poinformowaliśmy, że to był, niestety, Polak, na co ona wraz z naszymi Rosjanami oburzona się nie zgodziła! Weszliśmy więc do miejsca pamięci i pod tablicą przy wejściu, na której ogromnymi literami wypisano słynne hasło Feliksa: „Być komunistą, to znaczy, mieć chłodny umysł, gorące serce i czyste ręce!”, wisiała tablica z życiorysem Feliksa Edmundowicza, syna polskiej ziemi, szlachcica ze starego rodu.
.
Nasza Cicerona łaskawym okiem na nas od tej chwili spoglądała, dopóki nie doszliśmy do gigantycznej sali, w której pośrodku długiej ściany, naprzeciw ściany całej przeszklonej oknami, widać było replikę bramy-kraty do Pałacu Zimowego. Znali ją wszyscy z tysięcy reprodukcji obrazu, na którym bolszewicy wdrapują się na nią i siła ją otwierają, atakowani przez broniących pałac kadetów. I w sali też widać uchyloną potężną kratę, obwałowaną workami z piaskiem, na których ustawiono cekaem i porzucone w popłochu karabiny z długimi bagnetami. Zostaliśmy trochę z tyłu, gdy nasza grupa opuszczała tę martwą inscenizację i zapytaliśmy oprowadzającą, czy we trójkę mogli byśmy sobie zrobić zdjęcie przy bramie. Dziewczyna zgodziła się ale my pytaliśmy dalej, bo chcieliśmy na zdjęciu być widoczni przy cekaemie za tym obwałowaniem! Panienkę zatkało i bez słowa pobiegła na czoło grupy.
.
Kilka razy włóczyliśmy się leniwie Newskim Prospektem, obserwując spacerujące dziewczęta i wypatrując tych ładnych. Nie było takich zbyt wiele, a te naprawdę interesujące, ku naszemu zdumieniu, najczęściej mówiły ze sobą po polsku. To był powód do zadowolenia i dumy narodowej. Zupełnie odwrotnie niż z Feliksem Edmundowiczem...

6 cze 2008

GDY ŻYŁY DINOZAURY (14)

Już w pierwszych dniach przeżyliśmy szok, gdy okazało się że radzieccy studenci na obozach pracy są zmuszani do pracy przez dziesięć godzin dziennie! Po dwóch, trzech dniach zagroziliśmy, że ogłosimy strajk. Naczalstwo zdurniało. Na zwołanym naprędce zebraniu przedstawiliśmy swoje stanowisko. Po pierwsze – studenci radzieccy, pracujący w Polsce mają ośmiogodzinny dzień pracy. Po drugie – to przecież Lenin wywołał rewolucję październikową, by wywalczyć dla rosyjskiego i światowego proletariatu skrócenie czasu pracy do ośmiu godzin, zamiast właśnie dziesięciu czy dwunastu albo, nie daj Bóg i Partia cała, czternastu! Bezczelność i logika tej argumentacji oraz świętość nazwiska Wodza były tak bezdyskusyjne, że naczalstwo, ku naszemu zdumieniu, zgodziło się od razu! Jak się później okazało, byliśmy jedynym obozem studenckim w obłasti leningradzkiej a może i w całym Sojuzie, który pracował tylko osiem godzinek! Luz totalny. A nie był to koniec naszych anarchizujących działań…
.
Po sukcesie żądań pracowniczych przeszliśmy do spraw socjalnych. Żarcie, jak już wspominałem, było ohydne. Większość tego, co dostawaliśmy, oddawaliśmy do wiadra na zlewki, ku radości świń sowchozowych. Lekarka codziennie, z rosnącym zafrasowaniem, obserwowała rosnące napełnienie wiadra. Po kilku dniach wybuchliśmy głośnym rozżaleniem, wytykając naczalstwu, że tak ciężko pracujemy a tak nędznie jemy. Rozpoczęło się niezaplanowane, nadzwyczajne zebranie komsomolskie, na którym w szczegółach opowiedzieliśmy o warunkach w jakich studenci radzieccy pracują u nas i co jedzą.
.
Pod koniec tej długiej wymiany zdań do naszego barakoklubu wszedł jeden z rosyjskich studentów z wielkim pakietem, owiniętym w szary papier. Kamandir rozwinął zawiniątko i ujrzeliśmy pełno szaszłyków, po które wysłał do Leningradu, by zatkać nasze rozżalone i wygłodniałe gęby. Dał na to ruble z własnej kieszeni! Zrobiło się nam nieco głupio, bo to przecież nie nasze naczalstwo było winne całego bajzlu w jakim tkwiliśmy. Na skargę wypadało by pojechać na Kreml – do Moskwy.
.
Nasz bunt kulinarny przyniósł jednak poprawę. Okazało się, że całym żywieniem zajmowała się Irina, córeczka bogatych i wpływowych rodziców, więc zupełnie nie umiejąca gotować, przygotowywać potraw, zwłaszcza za nędzne obozowe stawki. W trybie nagłym kamandir sprowadził swoją żone, sympatyczną spokojną Rosjankę, która z niczego potrafiła zrobić coś, jak każda normalna kobieta w każdym nienormalnym socjalistycznym kraju! Nie była ona jednak gwarancją spokoju…
.
Okazało się, że podczas pobytu na obozie nie możemy wyjeżdżać samodzielnie do Leningradu. Coś jak „zakaz opuszczania koszar” w wojsku! Rozsierdziło nas to setnie i wygarnęliśmy naczalstwu, że zdecydowaliśmy się na przyjazd tutaj, bo wiedzieliśmy, jak piękne jest to miasto. Byliśmy przekonani, ze zakwaterowani będziemy w akademiku w centrum miasta, tak jak to jest normalne wszędzie, przynajmniej u nas w Polsce. I po pracy będziemy mogli spędzać czas wolny zwiedzając miasto, chodząc do kina, teatru czy klubów studenckich albo włócząc się po ulicach, by zobaczyć jak żyją ludzie, gdzie robią zakupy, co robią wieczorem. Dość nam już warunków, jakie przygotowali nam towarzysze radzieccy, i na ten zakaz my nie zgadzamy się! Za własne pieniądze będziemy wyjeżdżać do centrum po skończeniu pracy, kiedy nam się tylko zechce. Jedynie zgodziliśmy się, by wracać przed dziesiątą wieczorem na kwaterę. Naczalstwo rozdziawiło gęby i musiało przełknąć tę naszą kontrrewolucyjną rezolucję.
.
Nie jeździliśmy do Leningradu zbyt często, bo po robocie byliśmy dość zmęczeni, ale zdarzyło się parę wypraw. Naczalstwo udawało, że nie zauważa naszej niesubordynacji. My nie urządzaliśmy demonstracji. Przebieraliśmy się w normalne ubrania i po obiedzie kierowaliśmy się do nieodległej stacji „elektriczki”, czyli kolejki podmiejskiej, która w pół godziny i za kilka kopiejek dowoziła nas w samo serce miasta.
.
Nasza trójka wyprawiła się kiedyś do kina. Na western produkcji polsko-enerdowskiej. W filmie Polskę reprezentowali Barbara Brylska i Leon Niemczyk. Film nazywał się „Biełyje Wołki”, co po polsku znaczy „Białe Wilki”. Już przed filmem przeżyliśmy atrakcję jak z Dzikiego Zachodu. Na sali w jednym z rzędów spał widz, który pozostał najwyraźniej z poprzedniego seansu. Bileterka próbowała go obudzić i wyprosić – wtedy okazało się, że jest nawalony i bełkotliwy oraz trudnousuwalny. Po chwili sprowadziła milicjanta, który podszedł do awanturnika, nacisnął na szyi delikwenta jakieś tajemne miejsce albo żyłkę i koleś potulnie dał się wyprowadzić, mrucząc cicho z bólu.
.
Z filmu pamiętam, że nas strasznie śmieszył, choć nie był komedią. Powodem rozbawienia były rosyjskie dialogi. W podejrzanej spelunie, dyżurny czarny charakter filmów z NRD, Leon Niemczyk przemawia do kowboja: -„Mistier Dżons, wy chatitie stakanczyk briendy?”Głośnym śmiechem ryknęliśmy na widok Indian, siedzących wokół ogniska i przekazujących sobie fajkę pokoju ze słowami: -„Howg, ja wsio skazał!” Na szczęście, mimo tak oburzających reakcji na socjalistyczny łestern, żaden milicjant nie został wezwany, by nas wyprowadzić...

29 maj 2008

GDY ŻYŁY DINOZAURY (13)

W kilka dni zostały wylane stopy fundamentowe pod murowanie ceglanych filarów. Cegły zostały zwiezione i poukładane w pobliżu. Cegły były silikatowe, co oznacza białe cegły odlewane ze specjalnej mieszanki cementowej. Cały Sojuz był zamurowywany takimi cegłami – znałem je z Polesia i wcale mi się nie podobały. Rozdzielono nas na dwie grupy: murującą i okorowującą bale drewniane. Nasza zgrana trójka zgłosiła się na okorowywaczy. Wydawało nam się, że praca będzie lżejsza i ciekawsza. Przywieziono pnie świerkowe i zwalono na uboczu. Spece od drewna pobrali narzędzia: nowiuteńkie siekiery i osełki do ich ostrzenia. Spytałem o narzędzia do zdejmowania kory, jakie widziałem w Polsce – takie noże z rękojeściami na obu końcach, którymi u nas czyszczono pnie. Powiedziano, że siekiery są wystarczające!
.
Najpierw bale cięliśmy ręcznymi piłami na drewnianych kozłach. Wtaszczenie pni na nie wymagało wysiłku kilkuosobowego. Rżnięcie - wysiłku dwuosobowego. Okorowanie wymagało wysiłku jednoosobowego. Robota była dość ciężka i raczej nudna. Gdy już się nią znużyliśmy, to dla oddechu wymyśliliśmy zawody w dzielenie korników przy użyciu siekiery – komu się uda na więcej części. Korników pod korą było zatrzęsienie. Zastanawiałem się, w ile lat zeżrą całe ściany budowanych przez nas chlewni.
.
Do zawodów przygotowaliśmy się metodycznie. Siekiery zostały naostrzone do niebezpiecznego stanu. Reguła nakazywała cios siekierą sponad głowy, pełnym zamachem. Na początku nam nie wychodziło. Śmiechu było co nie miara. Najgłośniej śmiał się Purwin. On też musiał opowiedzieć o zawodach naczalstwu! Od tego donosu właśnie został nazwany Kurwin. Po pracy zwołano nadzwyczajne zebranie. Rozległa się komenda: „Stanawitieś na liniejku” (zbiórka na apel) i następnie „Szałkowski, Czajniewicz, Wojko – wystupi!”. Rozśmieszyło nas trzech, że każde z naszych nazwisk zostało idiotycznie zniekształcone. Wystąpiliśmy trzy kroki i usłyszeliśmy formułkę nagany za opieprzanie się w pracy i ośmieszanie socjalistycznego wysiłku. Po apelu otrzymaliśmy zasłużone gratulacje od kolegów, milczącą aprobatę wzrokową od Rosjan oraz zakłopotane spojrzenie Kurwina, którego nie dostrzegaliśmy do końca pobytu.
.
Praca była ciężka i człowiek wracał zmęczony i spocony do miejsca zakwaterowania a tam czekały na nas umywalki łagrowe. Była to zdumiewająca konstrukcja sanitarna: rura poziomo umocowana na podporach na wysokości mniejszej niż metr miała wywiercone otwory na obie strony. Dwa rzędy chłopa stawały po obu stronach, dyżurny włączał wodę i ciurkała perliście prosto do nastawionych dłoni. Gdy było upalnie to woda bywała nawet ciepła. Nie pamiętam tylko co robiliśmy, gdy padał deszcz. Może myliśmy się podnosząc twarze do góry? Towarzysze naczalstwo sami uznali, że raz w tygodniu jeździmy do bani, by zmyć brud nagromadzony, a trudny do usunięcia przy rurze.
.
Bania, czyli łaźnia, to starorosyjski, albo i starosłowiański wynalazek, którego komunizm nie zdołał zniszczyć. W hallu były kasy, w których kupowało się za kilkadziesiąt kopiejek bilet wstępu. Dalej obszerne szatnie z szafkami na ubrania i rzeczy, solidnie i pewnie zamykanymi. Tam urzędowali łaziebni, sprzedający brzozowe rózgi, szorstkie włókniste moczałki do szorowania oraz piwo! Po kąpieli mogliśmy do woli łamać „suchoj zakon” – przecież nie byliśmy w łagrze, tylko w bani. Kąpiel odbywała się w wielkiej sali z prysznicami w otwartych boksach kabinowych. Ale najciekawsze kryło się za wahadłowymi drzwiami, zza których wyłaniały się zaczerwienione golasy. Weszliśmy tam zaintrygowani. To była właściwa bania parowa. Niewielkie pomieszczenie z kilkoma szerokimi i wysokimi stopniami-legowiskami. Już na dole sucha, przegrzana para zatykała dech a im wyżej, tym gorzej. Na najwyższym poziomie mogliśmy wytrzymać kilka chwil. Gdy wydawało się, że rozpłyniemy się z żaru, wypadaliśmy przez te saloonowe drzwi wprost pod lodowaty prysznic. W kilkanaście minut cały brud i znużenie łagrowe znikały. Rozgrzani do czerwoności, owinięci w puszyste ręczniki, wracaliśmy do szatni na flaszkę piwa albo i dwie, trzy...

28 maj 2008

GDY ŻYŁY DINOZAURY (12)

Powrócę do wyprawy po stroje robocze, które wydobywałem z przepastnych podziemi leningradzkiej twierdzy Komsomołu. Wybrałem więc z wielkim trudem umundurowanie dla strojatriadu (oddziału budowlanego) Szuszary. Przeniosłem owe dobra do autobusu, którym pojechaliśmy dalej, do sklepu z materiałami piśmiennymi i dekoracyjnymi. Z dostępnych artykułów wybrałem grubą rolę brystolu, pędzle, farby plakatowe, farby wodoodporne oraz materiał na flagę. Komisarz nie skąpił funduszy na propagandę wizualną. Tak się przekonywało naród do kochania ustroju, partii, przywódców i wodzów. Pędzlem i pałką. A także elektryfikacją i kinematografią...
.
Nad wejściem do baraku z salą zebrań umieściłem tablicę drewnianą, na której namalowałem napis „KOP KŁUB”, czego nie trzeba tłumaczyć na polski. Nazwę zaproponowali po dłuższej dyskusji towarzysze radzieccy. Była wesoła! A o wesołą nazwę im chodziło. Tylko my nie potrafiliśmy dobrej i wesołej nazwy zaproponować. Rosjanie nie czuli naszego poczucia humoru. Po zaserwowaniu im dłuższej serii kawałów abstrakcyjnych, które nie spowodowały nawet skrzywienia ust, usłyszeliśmy, że jest to „polskaja forma jumora”. Dlatego żadna z naszych propozycji nazewniczych nie wywołała entuzjazmu. Radzieckie poczucie humoru było ziemią nieznaną dla polskich liberałów.
.
Na wszystkich ścianach klubu, poza oknami i drzwiami, rozciągnąłem brystol z rolki, który wymalowałem tak, jak robiło się w polskich klubach studenckich. Były to motywy stylizowane na hipisowską neosecesję, którą lubię do dziś. Kolorowe, krzykliwe i dające po gałach. „Dzieło” zostało przełknięte przez miejscowych i zaakceptowane przez naszych. Trochę roboty miałem z flagą, na której musiałem umieścić napis „komsomolskij strojatriad Szuszary”. Zupełnie jak w dowcipie o rosyjskim marynarzu, który na penisie kazał wytatuować wzdłuż napis „pamiątka z podrózy czarnomorskiej do Konstantynopola”. Na fladze były też skrzyżowane szpadle. Szmaciane cacko wyglądało pięknie! Tak przynajmniej ocenili towarzysze radzieccy. Po pierwszym deszczu wodoodporna farba puściła i flaga wyglądała jak zapłakane lico lekkiej panienki, wymalowanej peerelowskimi kosmetykami. I tak flaga prezentowała się do końca naszego pobytu.
.
Pod tą flagą, wesoło i po radziecku łopocącą na wietrze, odbywały się codzienne poranne apele obozowe. Odbyły się też dwa apele niecodzienne – nadzwyczajne! Jeden został sprowokowany naruszeniem „suchego zakonu” i nie chodziło o osądzone już przewinienie Iriny i Tamary. Nasz obóz został uznany za najlepszy w całej „obłasti” leningradzkiej i oznajmiono nam radosną nowinę, że odwiedzi nas telewizja, by nakręcić o nas program! Nie podano nam jedynie, kiedy to nastąpi. Nastąpiła za to fala upałów. Pewnego dnia, gdy po raz kolejny zepsuł się autobus i wracaliśmy „pieszkom” po pracy na obiad, mijaliśmy kiosk w którym sprzedawano piwo. Żar lejący się z nieba rozluźnił nasz respekt wobec zakazów i pozwoliliśmy sobie wypić po kuflu dla ochłody. Ruszyliśmy dalej pustą, piaszczystą drogą.
.
Kilku najbardziej spragnionych zostało z tyłu na drugi kufelek. Po chwili minęły nas, kurząc niemiłosiernie, dwa gaziki. Gdy doszliśmy do obozu, na placu apelowym stały już te samochody. To była właśnie leningradzka telewizja i działacze polityczni. Grupa medialna najpierw dotarła do kilku z naszych, leniwie popijających piwko, zatrzymała się i kazała im natychmiast odstawić kufle i pędem wracać do obozu. Koledzy spożywali płyny kupione za własne pieniądze, więc dosadnie odpowiedzieli nieznajomym, co myślą o takich nakazach. Wkurzeni aparatczycy minęli nas i zwołali, po skompletowaniu całej załogi obozowej, karny apel. Główną karą było zrezygnowanie telewizji z nas. Żadnego filmowania ani wywiadów nie będzie! Pomniejszą karą była groźba natychmiastowego odesłania wszystkich do granicy, czyli wyrzucenie na zbity pysk z radzieckiego raju! Do dziś nie mam pojęcia, dlaczego tak się nie stało. Może chodziło tylko o pogróżkę, bo rzeczywiste wydalenie nas mogło być groźniejsze dla strony zapraszającej niż dla nas.

GDY ŻYŁY DINOZAURY (11)

W 1970 roku w Leningradzie było nas dwudziestu studentów i młodych asystentów. Szefem grupy był Zbyszek B., absolwent i młody asystent wydziału górniczego. Nie żyje od kilku lat – powalił go atak serca. Wśród tych już po dyplomie był Sławek P., asystent wydziału inżynierii sanitarnej. Wiecznie roześmiany dowcipniś i smakosz trunków mocnych, słabszych oraz piwa. Wiele lat temu zabiła go marskość wątroby. Nasza trójka żyje i ma się nieźle. Ja – krajowy, Leszek – australijski i Zbyszek – północnoamerykański, choć coraz częściej biznesowo-polski.
.
Wśród nas ginęła mała grupka Rosjan – mogło być pięciu studentów i trzy, cztery diewoczki. Mużcziny mieszkali z nami, żienszcziny za drewnianym przepierzeniem. Zapamiętałem tylko jednego z Rosjan – nazywał się Purwin. Ponieważ jednak szybko okazało się, że był samorodnym talentem donosicielstwa i komsomolskim ideowcem, to nazwaliśmy go Kurwin.
.
Płeć piękną reprezentowały cztery krasawice. Dwie z nich szybko okazały się przedstawicielkami czerwonej burżuazji, co nas zdumiało niepomiernie. Mimo rodzinnych koneksji musiały jak każdy zwyczajny student harować na obozie komsomolskim. To była widocznie ta demokracja socjalistyczna. Każdy radziecki student musiał być członkiem Komsomołu. Każdy komsomolec musiał jeździć na wakacyjne obozy pracy. Dlatego Irina pracowała z nami. Krzepka dziewucha, będąca córką konstruktora okrętów wojennych, zabijała stres koniaczkiem, wypijanym z Tamarą, córką pierwszego sekretarza partii największej leningradzkiej dzielnicy robotniczej.
.
Popijanie mogło odbywać się tylko w najściślejszej konspiracji! Na obozach komsomolskich obowiązywał suchoj zakon. Znaczy to „suche prawo”, czyli zakaz picia alkoholu. W państwie, w którym piją wszyscy, tak drastyczny zakaz był powodem kolejnego naszego zdziwienia. Do tej prohibicji dodano jeszcze zakaz gry w karty, co doprowadziło do powstania polskiej podziemnej komórki brydżowej wśród naszych karcianych nałogowców. Po pracy i obiedzie czwórka brydżowa znikała w krzakach na nielegalne partyjki. Na nic się zdały tłumaczenia, że brydż to gra sportowa, grana na poważnych zawodach po całym świecie. Ostatnim rygorem, dodanym do dwóch poprzednich, był zakaz pływania! Wydano go po utopieniu się jakiegoś studenta, nie wiadomo nawet gdzie i kiedy. “Utopił się pływając? To zakazujemy pływania!” Gdy więc odkryliśmy niedaleko pola budowy chlewni zaciszny staw, otoczony soczystymi szuwarami, to chodziliśmy popływać jak cichociemni. Odchodziliśmy bezszelestnie a pływaliśmy bez chlupnięcia.
.
Co znaczy złamanie zakonu mieliśmy okazję przekonać się wkrótce. Po tygodniu, dwóch zwołano zebranie komsomolskie, na którym miano osądzić dwie koleżanki, które przyłapano na zbrodniczym popijaniu. Zostały podpatrzone przez kierowcę sowchozowego autobusy, gdy wyrzucały puste butelki po koniaku, wypijanym w krzakach na pociechę. Irina i Tamara, wydelikacone życiem w bogatych domach radzieckich notabli, źle znosiły ciężką pracę i prymitywne warunki bytowe. Życie obozowe było dla nich syberyjską katorgą.
.
Na zebranie komsomolskie, które miało osądzić pijackie przestępczynie, naczalstwo obozowe zaprosiło oficjeli z Leningradu. Wszystko miało się potoczyć wedle dobrze wypraktykowanej procedury. Nie wzięto pod uwagę tylko jednego nowego czynnika – czynnika ludzkiego. Nieprzewidywalnego! Tym elementem, który zakłócił dobrze działającą komsomolską maszynkę ideologiczną byliśmy my. Na dwa tygodnie uczyniono z nas komsomolców. Z wszelkimi prawami – głosowania, zadawania pytań i dyskutowania.
.
Gdy zjawili się dwaj przedstawiciele komitetu obłastnego komandir przedstawił w szczegółach, jak to koleżanki Irina i Tamara miały w pogardzie suchoj zakon. Nas wszystko to dziwiło wielce, więc zadawaliśmy pytania, dziwiące pytanych. – Co grozi za złamanie zakazu? – Wyrzucenie z obozu! – Co grozi za wyrzucenie z obozu? – Wyrzucenie z Komsomołu! – Co grozi za wyrzucenie z Komsomołu? – Wyrzucenie ze studiów! – Jak można wrócić na studia po takim wyrzuceniu? – Zdając od nowa na pierwszy rok! – Ale dziewczyny już ukończyły trzeci rok! – To nic!
.
Po takich pytaniach i odpowiedziach nastąpiło głosowanie. Za wyrzuceniem głosowało czteroosobowe naczalstwo oraz Kurwin, przeciw było dwudziestu Polaków a reszta Rosjan i dwie Rosjanki wstrzymały się od głosu, co i tak było aktem zdeterminowanej odwagi! Komandir i jego trójka zdurnieli. Oficjele z kamiennymi twarzami zamknęli się z nimi w pokoiku, z którego doszły mnie stłumione słowa złości, jak mogli zapraszać towarzyszy z Leningradu na tak nieprzygotowane zebranie! Nas podczas spotkania nazwano liberałami, co miało być obraźliwe, ale nie było. Nikt z nas nie poczuł wagi tej krytyki.

25 maj 2008

GDY ŻYŁY DINOZAURY (10)

Potrzebnych było kilku chłopa do przywiezienia cementu. Zgłosiłem się wśród kilku pierwszych, licząc że wycieczka do magazynu i załadowanie ciężarowego Ziła workami będzie ciekawsze niż tkwienie na placu budowy. Przyjechaliśmy szybko pod wielgachną szopę. Otwarto potężne wrota i samochód wolno wtoczył się tyłem. Moje poprzednie zdumienia były niczym w porównaniu z tym, co zobaczyłem. W tej szopie składowano cement. Luzem! Na klepisku!!! A my łopatami mieliśmy go wrzucić na ciężarówkę...
.
Zajęło nam to kilka dobrych kwadransów. Tak cztery – sześć. Ciągnęły się godzinami. Do końca dnia smarkałem betonem! Przywieźliśmy ciężarówkę proszku cementowego na pole i inna ekipa zwaliła go do drewnianych pojemników. Zaczęło się mieszanie zaprawy motykami. Szkoda, że nie znaliśmy pieśni burłaków, ciągnących brzegiem Wołgi ciężkie łodzie handlowe pod prąd. Pasowały by też bluesy niewolników pracujących na polach bawełny.
.
Po kilku pierwszych dniach ktoś z naszych zobaczył w oddali, pomiędzy rzędami gotowych chlewni, jakiś dziwny kształt. Wyglądał na potężną betoniarkę z czterystulitrowym pojemnikiem mieszającym. Poszedłem na zwiad z kolegami mechanikami. Maszyna była mi znana – miała kosz na kruszywo podnoszony mechanicznie. Nie była to jakaś betoniareczka, tylko solidna betoniara, używana na dużych budowach. Zgłosiliśmy naczalstwu, że powinniśmy taki skarb uruchomić. Naszą radość zgaszono szybko opowieścią jak to kilka lat temu bietonomieszłka isportiłaś. Wsie swinarniki my pastroili ruczno! Wyjaśniła się też zagadka, dlaczego narożnik jednej chlewni przypominał pionem wieżę w Pizie. Poprzedniego roku wiosna była tak deszczowa, że budowany filar wbił się pochyło w bagnisty grunt i tak już zostało. Opowiadano nam o tym, jak o czynie bohaterskim w walce na froncie walki o zapewnienie dobrobytu ludowi miast i wsi.
.
Zadeklarowaliśmy chęć naprawienia betoniarki ale naszą propozycję odrzucono zdecydowanie. Nie poddaliśmy się tak łatwo – perspektywa ręcznego mieszania zaprawy tygodniami dodała nam sił! Nasi specjaliści z wydziału mechanicznego wykradli się konspiracyjnie, zaopatrzeni jedynie w młotki i obcęgi. W jeden dzień betoniarka została uruchomiona! Podziw sowchozowych pracowników mieszał się z krytyczną oceną naszej pracowitości. Wot Paljaki – leniwyj narod, rabotat’ nie chatiełoś!
.
Jeszcze dzień, dwa trwało wykonanie z bali wysokiego postumentu na betoniarkę i umieszczenie jej na tym podwyższeniu. Teraz z góry na ziemię zjeżdżało metalowe pudło-kosz, do którego sypało się łopatami cement i piasek. Po naciśnięciu przełącznika, pudło wjeżdżało do góry i wsypywało do obracającego się bębna odmierzone kruszywa. Wodę wlewało się szlauchem, który włączała Irina, stojąca kilkadziesiąt metrów dalej. Wystarczyła: Irina! Wkljuczi wadu! A po chwili: Irina! Wykljuczi wadu! Betoniarka była wysko dlatego, że zaprawę z bębna można było wylać wprost do furmanki, bez upierdliwego ładowania łopatami. Transportem zaprawy zajmował się kolega, który pochodził ze wsi i potrafił obsługiwać konika zaprzężonego do furmanki. Tył furmanki był podnoszony w prowadnicach i zaprawa wylewała się prosto do dołu fundamentowego. Ot, my leniwe Polaki!

21 maj 2008

GDY ŻYŁY DINOZAURY (9)

Doszedłem do ściany, czyli do końca spisanych wspomnień łagrowych. Teraz trzeba poddać szare komórki torturze przypominania. Zastosuję chyba metodę luźnych skojarzeń – co się przypomni, obojętnie w jakiej kolejności.
.
Zacznę od tego, co budowaliśmy. Czekała na nas praca przy budowie swinarników. Wzorcowe już stały w równych odstępach. Były to szopy szerokie na jakieś dziesięć metrów, za to długie na kilkadziesiąt.. Kryte niezbyt stromymi, dwuspadowymi dachami. Ściany miały drewniane, z solidnych bali, wsuwanych poziomo pomiędzy ceglane filary. Obok tych istniejących chlewów było obszerne pole, na którym miały się pojawić kolejne szopy przez nas zbudowane.
.
Zaczynaliśmy od początku, co dla mnie, studenta architektury, było dość interesujące, choć technologia i wykonanie zapowiadało się na raczej prostackie. Tak pewnie budowano przez setki lat, więc miałem od razu zajęcia z historii architektury. Najpierw należało wykopać doły na fundamenty pod wspomniane ceglane filary. Każdy dostał szpadel i łopatę i ruszył do swego przydziałowego miejsca. Filary były na dwie cegły, więc doły miały nieco mniej niż metr na metr. Pierwsze wbicie szpadli w ziemię...
.
Pierwsze zdumienie! Jedni trafili na tak zbitą ziemię, że musieli poprosić o kilofy, by kruszyć wierzchnią, zbitą i twardą jak beton ziemię. Inni znaleźli się na gruncie, który był podejrzanie elastyczny – gdy się na nim podskoczyło to falował jak trzęsawisko. Leningrad pobudowano blisko morza, na terenach podmokłych, poprzecinanych rzekami, rzeczkami i różnymi kanałami. Do dziś nazywany jest „Wenecją Północy”. Dalekie obrzeża metropolii też były podmokłe i bagniste. Dlatego niektórzy z nas wkuwali się w ziemię a inni, kilka metrów dalej, wybierali z dołu osuwające się błocko. Kilka dni upłynęło, nim uporaliśmy się z tymi dołami fundamentowymi.
.
Kolejny etap to betonowanie dołów fundamentowych. Okazało się to poważnym przedsięwzięciem logistycznym. Skomplikowanym wielce. Zrodziło też masę problemów. Do produkcji mieszanki cementowej towarzysze radzieccy podeszli po komsomolsku metodycznie. Przywieźli dechy, z których cieśle sowchozowi sprawnie zbili duży kwadratowy basen z niewysokim brzegiem. Przyglądaliśmy się temu zdumieni. Dzieło to przypominało mi nieco podobne zbiorniki, które jako dzieciak widywałem na wsi. W nich motykami ręcznie mieszało się zaprawę wapienną czy cementową do murowania jakichś wsiowych budek.
.
Nie myliłem się! Zwieziono piasek oraz dostarczono motyki z długimi trzonkami. Nad głowami przelatywały niekiedy potężne odrzutowce pasażerskie, dowożące turystów do Leningradu. My tkwiliśmy w czasach Kazimierza Wielkiego, który zastał Polskę drewnianą a zostawił murowaną. Łącznikiem ze współczesnością miał być cement. W średniowieczu używano tylko wapna…

30 wrz 2007

GDY ŻYŁY DINOZAURY - obóz wojskowy (14) - ...zrobi z ciebie oficera

To już koniec szkolenia. Zostałem podporucznikiem saperów. Od środków przeprawowych. Mosty pontonowe i transportery pływające to była moja specjalność. Na szczęście jestem od tylu lat w rezerwie, że moja muzealna wiedza może służyć już tylko do rozweselania biesiadników. Najlepiej w połączeniu ze śliwowicą łącką.

Od lat zresztą wolę środki przyprawowe. Właśnie zebrałem plon zielony. Wszystkie wybujałe krzewy bazylii poszły pod sekator. Posiekane listki trafią do zamrażarki, by dodawać aromatu zimowym zupom pomidorowym...

Smacznego!

28 wrz 2007

GDY ŻYŁY DINOZAURY - obóz wojskowy (13) - muzeum wojska

Dalszy ciąg wzorowego konspektu, dotyczącego szkolenia w zakresie obsługi pływającej metalowej trumny, zwanej Pływającym Transporterem Gąsienicowym.

Nikt z nas nie znalazł się wewnątrz tego mechanicznego grobowca. Chyba nawet nie byliśmy w pobliżu. Może nawet zupełnie niczego nie widzieliśmy.

Szkolącym wystarczała chyba świadomość, że przekazują nam wiedzę tajemną o posiadaniu tak wspaniałego sprzętu. Nam też wystarczała...

27 wrz 2007

GDY ŻYŁY DINOZAURY - obóz wojskowy (12) - marnowanie czasu


Próbowano ze mnie zrobić oficera od transportera...
Marnie to wychodziło, zwłaszcza, że transportery były muzealne, nie ruszały z miejsca, bo oszczędzano benzynę a my wiedzę tak przekazywaną mieliśmy w głębokim odbycie.
Cały ten PODZIAŁ CZASU był marnowaniem czasu, ale do dziś jest to podstawowa czynność wojska!

24 wrz 2007

GDY ŻYŁY DINOZAURY - obóz wojskowy (11) - mogliśmy zaatakować NATO...


...i zamoczyć gąsienice naszych transporterów pływających w wodach Atlantyku. W roku 1972 wszystko było możliwe!
Tylko nikt nie potrafił wyśnić w najdzikszych majakach, że to my będziemy w NATO...

13 wrz 2007

GDY ŻYŁY DINOZAURY - obóz wojskowy (10)

satyryczna końcówka gazetki...

2 wrz 2007

GDY ŻYŁY DINOZAURY - obóz wojskowy (7)


Wstępniak redakcyjny wskazuje, że to był pierwszy numer gazetki. Zabawne jest twierdzenie, że gazetek nie robi się na rozkaz. Już tylko za to powinniśmy trafić do aresztu - cała ówczesna prasa była robiona na rozkaz...

1 wrz 2007

GDY ŻYŁY DINOZAURY - obóz wojskowy (6)


Ostatnia strona podstawowego wydania czasopisma społeczno-kulturalnego "Żółć nasza i pęcherz", poświęcona humorowi i satyrze.

30 sie 2007

GDY ŻYŁY DINOZAURY - obóz wojskowy (5)

Strona tekstowa rozpoczęta wykładem oficera politycznego na temat perspektyw handlu zagranicznego Polski. Politruk leciał jakimś tekstem propagandowym a słuchaczom powieki opadały w sen. Jedynie ja słuchałem pilnie i notowałem, ku jego zdumieniu. Tyle, że notowałem dokładnie frazę, którą zapamiętałem i pisząc, nie słuchałem kontynuacji. Po zapisaniu krynicznej mądrości łowiłem kolejną frazę, by ją zapisać. Efekt poraża swą głupotą i o to chodziło.

29 sie 2007

GDY ŻYŁY DINOZAURY - obóz wojskowy (4)

W tym poście pojawia się prymitywna wojskowa erotyka, zupełnie nie pasująca do modelowego socjalistycznego morale studenta-żołnierza. Na usprawiedliwienie, zupełnie wątłe i nieprzekonywujące, dodam, że towarzystwo obozowe było w całości męskie, przaśne i wyposzczone...

Skoro obóz wydawał nam się miejscem niemal takim, jak na rysunku, to wszystko naokoło jawiło się nam na kształt raju Mahometa, pełnego chętnych hurys, którym co rano odrastało dziewictwo.

Legenda głosiła, że dla poskromienia chuci ponadnormatywnych aplikowano nam brom do porannej kawy ale obecność porannych wzwodów dowodziła nieprawdziwości owej legendy.

Przy okazji przepraszam osoby, które prostactwo sformułowań może urazić. Jednak obowiązek kronikarski nakazuje mi zamieścić i tę stronę wydawnictwa i naszej ówczesnej osobowości.