Dawno (?) już nie pofolgowałem sobie szczerze o polityce. Jakieś wspominki, muzyczka, jednym słowem - tematyka zastępcza! Bo polityka to to, co nas rusza, co nas wkurza, co nas rozpala. Choć przemieszane wszystko bywa z olewaniem, tumiwisizmem, zobojętnieniem i odepchnięciem od siebie.
Wcale mi się nie chce określać tu, nawet anonimowo, kogo popieram wewnętrznie, kogo wydaje mi się że poprę w najbliższych wyborach, a kogo w tych następnych. Szczerze, to mogę chyba tylko wycisnąć z siebie, że nie ma ugrupowania politycznego, z którym mógłbym się utożsamiać w pełni. Dlatego łatwiej mi definiować nielubianych, bo precyzyjniej uświadamiam sobie, co mnie złości, wkurza, niecierpliwi, odrzuca... Nasza kochana polska selekcja negatywna! Wiem, za co nie lubię, ale nie znajduję powodów, by lubić. Więc popieram tych najmniej znienawidzonych.
Gdy nazbieram trochę więcej plusików (oczywiście dodatnich), to zaczynam nawet odczuwać bliskość. Mija ona po pierwszym potknięciu kolejnego idioty, autora aktualnie wszechomawianego idiotyzmu, będącego sensacją dzisiaja i jutraja. Pojutrze nikt nie będzie pamiętał. My, Polacy, jesteśmy mało pamiętliwi. Paradoks? No bo pamiętamy o Katyniu, o Wrześniu, o Marcu, o Październiku. O stanie wojennym, o komunie, pamiętamy już trochę mniej. O kunsztownych meandrach ostatniego rządu i przedostatniej koalicji nie pamiętamy już zupełnie.
A ja pamiętam, i jest to denerwujące. Na ekranie Ryszard Czarnecki przekonuje mnie do swoich ocen, a ja pamiętam mu wszystkie ugrupowania, które zaliczył, wszystkie wiatry, na które nastawiał swe szeroko rozpostarte skrzydła kogucika dachowego. Oczywiście jest on zupełnie nieważnych przykładem, ale za to bardzo typowym przykładem. To niemal wzorzec polskiego polityka. Ścierka, którą można umazać w dowolnym błocie - czerwonym, zielonym, czarnym lub w paski. Potem zanurza się w wodzie kilkakroć, mocno wyrzyma, krótko suszy i znowu gotowa do użytku!
Cezary Chlebowski - wielki człowiek, wywindowany na podniebne szczyty platformiane z roli burmistrza miasta SPOD Świdnicy! Cholera! Ja, wrocławianin, nie miałem pojęcia, że pod Świdnicą są jakieś miasta. Gigant polityczny partii, którą dotąd popierałem z braku laku. Pocący się jak mysz pod miotłą, bo wyszło szydło z worka, że w zaciszu cmentarnym komunikował się z Rysiem.
Ćwok ze wsi, awansowany do roli wicepremiera rządu Najjaśniejszej przez kolejnego giganta polityki. Tego, któremu prezydent mojej Ojczyzny meldował wykonanie zadania! Jakby to był spust surówki z wielkiego pieca. Fornal, egzekwujący prawo pierwszej nocy od aktywistek partyjnych, rechoczący przed kamerami z własnego kurewskiego żartu. Żartem był też drugi wicepremier - wielki wymiarowo, ale mały formatem.
Pamięta się teraz nocne rozmowy cmentarne, które bada dociekliwa komisja, a nie pamięta się nocnych rozmów hotelowych z masarką, którą wiceszef partii prawa i sprawiedliwości przekupywał stanowiskami, okraszając bon motami o "jakiej, kurwa, demokracji". Powinienem sam siebie przekonać, że przecież partię fornali i partię wszechpolaków ci prawi i sprawiedliwi właśnie zatopili, więc powinienem ich poprzeć, bo na to czekałem. Ale pamięć nie pozwala. Zomo, drugie strony barykad, wykształciuchy, łże-elity. Polityk potrafi powiedzieć, że deszcz pada, gdy na niego plują. Ja nie potrafię!
Nic w sumie nie napisałem. I nikogo nie pochwaliłem. Politycznie...