UWAGA! Przedruk z "Rzeczpospolitej"!
Niech Żydzi zawładną Kościołem!
Jan Hartman
Kościół swoje poglądy nazywa skromnie „nauczaniem”. Wypowiada się głosem powolnym, z lekka modulowanym. Wysuwa żądania, ale nie dopuszcza żadnych kompromisów – po wyroku w sprawie Alicji Tysiąc vs „Gość Niedzielny” pisze filozof
Niedawno w jednym z telewizyjnych programów publicystycznych powiedziałem, że zwrot „cywilizacja śmierci” jest chamski. Moja wypowiedź wywołała liczne reakcje, gdyż osobą, która pierwsza posłużyła się tym terminem, był Jan Paweł II.
Wprawdzie nie myślałem akurat o papieżu, lecz o księżach, którzy nagminnie posługują się wyrażeniem „cywilizacja śmierci” w celu przyrównania (jeśli nie zrównania) osób domagających się liberalizacji prawa aborcyjnego albo liberalnej ustawy o in vitro z nazistami (co chamstwem jest niezaprzeczalnie), ale samo skojarzenie z osobą papieża sprawiło, że moja wypowiedź stała się przedmiotem komentarzy. Oprócz tych medialnych miałem też sporo odzewów prywatnych – od gratulacji do potępień. Ledwie włączyłem telefon po nagraniu, a już zadzwonił znajomy ksiądz, aby mi... podziękować.
Poglądy okryte sutanną
No właśnie, polski Kościół ma wiele twarzy, a pomimo oficjalnej jednomyślności księża miewają poglądy bardzo różne. Wiem to od czasu studiów na KUL, a dorosłe życie dostarcza mi wciąż nowych na to dowodów. W prywatnych rozmowach niejeden ksiądz jest tolerancyjny i liberalny, otwarty na świat, a często też krytyczny wobec Kościoła. Z publicznymi wypowiedziami jest już gorzej. Wszak księży obowiązuje posłuszeństwo biskupom i doktrynie. Ta ostatnia zaś powstaje w Watykanie. Stanowi to o specyfice religii katolickiej: jest ona zinstytucjonalizowana nie tylko jako Kościół, lecz również jako państwo, a państwo to ma swoją doktrynę prawno-religijną, której posłusznymi orędownikami muszą być duchowni katoliccy na całym świecie.
Doktryna dotyczy, oprócz spraw religijnych, życia rodzinnego i seksualnego, którego akurat księża nie prowadzą, demokracji, której u siebie nie praktykują, a nawet gospodarki, i to nie tylko gospodarowania dziesięciną. Co więcej, wolą Kościoła jest wywieranie wpływu na prawodawstwo krajów, gdzie katolicy są większością, tak aby było ono w największym możliwym stopniu zgodne z doktryną kościelną, także w dziedzinach mających z kultem mało wspólnego.
Wprawdzie Kościół ma swoje prawodawstwo (prawo kanoniczne), a także autorytet wśród wiernych, lecz najwyraźniej jakoś to nie wystarcza – swoje przekonania metafizyczne i religijne Kościoły w biedniejszych krajach katolickich starają się narzucić wierzącym i niewierzącym środkami prawa. Ciekawe, że jakoś rząd polski, reprezentujący w końcu społeczeństwo katolickie, nie ubiega się o żadne zapisy w prawie kanonicznym. A może powinien?
Wśród owych przekonań, którymi stara się nas zaciekawić Kościół, są twierdzenia, że człowiek jest osobą (przy szczególnym sposobie rozumienia tego słowa), że posiada godność (znów, w szczególny sposób rozumianą), że istnieje jakieś „prawo naturalne” (które to właśnie Kościół umie odczytywać, bo chyba Thomas Hobbes już nie) i parę innych, znanych ze scholastyki bądź wymyślonych niedawno. Jest rzeczą ciekawą, że wśród filozofów, etyków i teologów te akurat poglądy spotyka się wprawdzie często, ale praktycznie wyłącznie okryte sutanną lub umocnione inną zależnością osobistą ich głosiciela od instytucji Kościoła katolickiego.
Zwycięstwa tylko doraźne
W niektórych państwach, w tym w Polsce, daje się prawodawczym żądaniom Kościoła posłuch nieporównanie większy niż jakiejkolwiek innej sile społecznej, która głosi, iż wie, co jest dobre, i że należy proponowane przez nią oczywiste i absolutne prawdy czym prędzej wcielać w życie. Dzieje się tak na pewno nie dlatego, że większość Polaków tak właśnie sobie życzy, bo jest katolikami.
Gdyby bycie katolikiem oznaczało, że zna się i uznaje katolickie doktryny i że daje się Kościołowi prawo do przemawiania we własnym imieniu, to Kościół nie musiałby się kłopotać o przepisy polskiego prawa medycznego i innego. Ludzie słuchaliby i bez tego. Rzecz właśnie w tym, że nie słuchają. Ci zaś, którzy katolikami nie są, dodają jeszcze od siebie: dlaczego Kościół katolicki ma nam dyktować, jakie mamy prowadzić życie i w jakie dni mamy chodzić do sklepu? Przecież prawa szanujące wolność jednostki i pozostawiające indywidualnym wyborom kwestie sumienia, w których zgody powszechnej nie ma, nie przeszkadzają katolikom żyć po katolicku! Niechaj więc żyją i dają żyć innym!
Wszystko to prawda, ale życiem publicznym rządzą zasady polityki, a nie imperatyw wolności ani świadomość, że budujemy wolny kraj, w którym rząd do minimum stara się ograniczyć ingerencje w wybory obywateli. Do zasad tych należy zaś strach. Politycy i media boją się, że ograniczając wpływy i przywileje Kościoła, a także oddając mu proporcjonalne miejsce w debatach publicznych, ściągną na siebie jeśli nie gniew Boży, to przynajmniej gniew biskupi lub prałacki. To zaś rzekomo mogłoby się źle skończyć.
Właśnie dlatego w wielu kwestiach debaty publiczne, a nawet procesy legislacyjne toczą się nie w trybie dyskusji społecznej, w której jest wiele stanowisk, a w tym stanowisko katolickie, lecz w trybie negocjacji dwustronnych: Kościół i reszta świata. W konfrontacji tej Kościół ma zawsze co najmniej połowę czasu i miejsca, a w dodatku darzony jest szczególną rewerencją.
Sam swoje poglądy nazywa skromnie „nauczaniem”, a inni płochliwie temu przytakują. Wypowiada się zazwyczaj głosem powolnym, z lekka modulowanym, tonem pełnym troski i ojcowskiej przygany. Orzeka, kto jest „cywilizacją śmierci” (feministki walczące o prawo do aborcji, liberałowie i inni), a kto „cywilizacją miłości” (katolicy), kto żyje „w prawdzie” (heteroseksualiści i osoby powstrzymujące się od seksu), a kto w „nieładzie” (geje i lesbijki).
Wysuwa żądania, ale nie dopuszcza żadnych kompromisów, wszelką zaś krytykę lub opór nazywa „zamachem na wolność religijną” lub „walczącym ateizmem”. Nie muszę chyba nikogo przekonywać, że taki ton i taki kształt obecności Kościoła w życiu publicznym może przynieść doraźne zwycięstwa legislacyjne, lecz w dłuższej perspektywie zniechęca społeczeństwo do Kościoła i sprowadza na niego klęskę.
Mimo że taki właśnie obraz Kościoła najbardziej rzuca się w oczy, polski Kościół, jako się rzekło, ma więcej twarzy. To oblicze, na którym maluje się smutek, duma, wzgarda dla obcych i niezachwiane poczucie wyższości, to niecała prawda o Kościele w Polsce. Gdyby Kościół był taki i tylko taki, skazany byłby na wymarcie. Społeczne poparcie dla niego wygasłoby wraz z wysychaniem jezior biedy i zacofania w naszym kraju. Ludzie choćby trochę wykształceni i choćby trochę znający świat reagują przecież złością lub śmiechem na teatralne pretensje i przebrania, pyszałkowaty ton, a zwłaszcza nieustanne pouczanie ich w sprawach, na których pouczający znają się jak najmniej.
Polska będzie normalna
Na szczęście jest też Kościół inny, umiejący odnaleźć się w nowoczesnym i wolnym świecie, wolny od pychy, od uprzedzeń w stosunku do genetyki, demokracji, innowierców czy homoseksualistów, od języka pomówień oraz prymitywnej, pełnej jadu i obłudy retoryki. To Kościół śp. ks. Józefa Tischnera, ks. Adama Bonieckiego i ks. Andrzeja Bronka, ale także biskupów, jak abp Tadeusz Gocłowski, abp Henryk Muszyński, a zwłaszcza kard. Henryk Gulbinowicz, który wyciągnął kiedyś mojego ojca z „internatu”.
Dla wrogów Kościoła i katolicyzmu tak naprawdę to właśnie oni są najgroźniejsi, bo to oni zapewnią Kościołowi przyszłość w nowoczesnej Polsce, gdzie pretensje do stanowienia prawa pod dyktando wyznania będzie tak samo śmieszne jak fantazja, iżby w szkole państwowej ktoś miał uczyć dzieci, że homoseksualizm jest nie w porządku.
Taka Polska, normalna, podobna do Niemiec czy Anglii, czeka nas za kilkanaście lat. Jeśli w tej nowej Polsce Kościół będzie silny i szanowany, to właśnie dzięki tym światłym i odważnym księżom, którzy pomimo ciasnego gorsetu doktryny i rzymskich instrukcji, jakoś obsesyjnie krążących wokół seksu, mają odwagę i umieją rozmawiać życzliwie i mądrze, bez wywyższania się i z szacunkiem dla niekatolickiego rozmówcy, a za to z jakąś dozą krytycyzmu w stosunku do Kościoła polskiego oraz do samego Watykanu.
Znajdziecie nazwiska tych księży napiętnowane w podziemnych pisemkach i na stronach internetowych integrystów i fanatyków. Znajdziecie ich jako „Żydów” bądź takich, co się Żydom sprzedali. Tu i ówdzie zauważycie wśród nich imię Jana Pawła II. Czytam czasem te rzeczy, aby uleczyć się z antyislamskich uprzedzeń (wszak nasi fundamentaliści wcale nie lepsi!), a przede wszystkim, aby dowiedzieć się, kto jest w Kościele mądry i godny szacunku.
Kościół „Żydów” zwycięży – wierzę w to głęboko. Nie tylko u nas, ale wszędzie na świecie, nawet w samym Watykanie. Bo tak to już jest, że ludzie mądrzy, wykształceni i odważni, choć jest ich może niezbyt wielu, to zawsze prędzej czy później wygrywają z prostakami, nienawistnikami i tchórzami. Z mądrym, skromnym i życzliwym światu Kościołem będzie każdemu po drodze. Nawet takiemu zatwardziałemu agnostykowi i liberałowi jak ja. Księżom (tym, co wiedzą) kłaniam się pięknie.
Jan Hartman jest profesorem filozofii na Uniwersytecie Jagiellońskim.
Tytuł pochodzi od autora
Rzeczpospolita
30-09-2009
Komentarz mój:
Rzadko mi się zdarza zgadzać z tezami popularyzowanymi w "Rzeczpospolitej". Zupełnie się nie zgadzam z jej komentatorami a zwłaszcza felietonistami! Tym większe moje zdumienie, że w tej właśnie gazecie znalazłem taki tekst. Tekst, pod którym mógłbym się podpisać, akceptując zdanie po zdaniu. Ciekaw jestem dyskusji, jaką słowa profesora Jana Hartmana wywołają. W jego nazwisku skryty jest twardy człowiek - życzę mu hartu ducha i wyrażam swój głęboki szacunek!
Tekst jest też dobrym komentarzem do mego poprzedniego wpisu...