29 maj 2008

GDY ŻYŁY DINOZAURY (13)

W kilka dni zostały wylane stopy fundamentowe pod murowanie ceglanych filarów. Cegły zostały zwiezione i poukładane w pobliżu. Cegły były silikatowe, co oznacza białe cegły odlewane ze specjalnej mieszanki cementowej. Cały Sojuz był zamurowywany takimi cegłami – znałem je z Polesia i wcale mi się nie podobały. Rozdzielono nas na dwie grupy: murującą i okorowującą bale drewniane. Nasza zgrana trójka zgłosiła się na okorowywaczy. Wydawało nam się, że praca będzie lżejsza i ciekawsza. Przywieziono pnie świerkowe i zwalono na uboczu. Spece od drewna pobrali narzędzia: nowiuteńkie siekiery i osełki do ich ostrzenia. Spytałem o narzędzia do zdejmowania kory, jakie widziałem w Polsce – takie noże z rękojeściami na obu końcach, którymi u nas czyszczono pnie. Powiedziano, że siekiery są wystarczające!
.
Najpierw bale cięliśmy ręcznymi piłami na drewnianych kozłach. Wtaszczenie pni na nie wymagało wysiłku kilkuosobowego. Rżnięcie - wysiłku dwuosobowego. Okorowanie wymagało wysiłku jednoosobowego. Robota była dość ciężka i raczej nudna. Gdy już się nią znużyliśmy, to dla oddechu wymyśliliśmy zawody w dzielenie korników przy użyciu siekiery – komu się uda na więcej części. Korników pod korą było zatrzęsienie. Zastanawiałem się, w ile lat zeżrą całe ściany budowanych przez nas chlewni.
.
Do zawodów przygotowaliśmy się metodycznie. Siekiery zostały naostrzone do niebezpiecznego stanu. Reguła nakazywała cios siekierą sponad głowy, pełnym zamachem. Na początku nam nie wychodziło. Śmiechu było co nie miara. Najgłośniej śmiał się Purwin. On też musiał opowiedzieć o zawodach naczalstwu! Od tego donosu właśnie został nazwany Kurwin. Po pracy zwołano nadzwyczajne zebranie. Rozległa się komenda: „Stanawitieś na liniejku” (zbiórka na apel) i następnie „Szałkowski, Czajniewicz, Wojko – wystupi!”. Rozśmieszyło nas trzech, że każde z naszych nazwisk zostało idiotycznie zniekształcone. Wystąpiliśmy trzy kroki i usłyszeliśmy formułkę nagany za opieprzanie się w pracy i ośmieszanie socjalistycznego wysiłku. Po apelu otrzymaliśmy zasłużone gratulacje od kolegów, milczącą aprobatę wzrokową od Rosjan oraz zakłopotane spojrzenie Kurwina, którego nie dostrzegaliśmy do końca pobytu.
.
Praca była ciężka i człowiek wracał zmęczony i spocony do miejsca zakwaterowania a tam czekały na nas umywalki łagrowe. Była to zdumiewająca konstrukcja sanitarna: rura poziomo umocowana na podporach na wysokości mniejszej niż metr miała wywiercone otwory na obie strony. Dwa rzędy chłopa stawały po obu stronach, dyżurny włączał wodę i ciurkała perliście prosto do nastawionych dłoni. Gdy było upalnie to woda bywała nawet ciepła. Nie pamiętam tylko co robiliśmy, gdy padał deszcz. Może myliśmy się podnosząc twarze do góry? Towarzysze naczalstwo sami uznali, że raz w tygodniu jeździmy do bani, by zmyć brud nagromadzony, a trudny do usunięcia przy rurze.
.
Bania, czyli łaźnia, to starorosyjski, albo i starosłowiański wynalazek, którego komunizm nie zdołał zniszczyć. W hallu były kasy, w których kupowało się za kilkadziesiąt kopiejek bilet wstępu. Dalej obszerne szatnie z szafkami na ubrania i rzeczy, solidnie i pewnie zamykanymi. Tam urzędowali łaziebni, sprzedający brzozowe rózgi, szorstkie włókniste moczałki do szorowania oraz piwo! Po kąpieli mogliśmy do woli łamać „suchoj zakon” – przecież nie byliśmy w łagrze, tylko w bani. Kąpiel odbywała się w wielkiej sali z prysznicami w otwartych boksach kabinowych. Ale najciekawsze kryło się za wahadłowymi drzwiami, zza których wyłaniały się zaczerwienione golasy. Weszliśmy tam zaintrygowani. To była właściwa bania parowa. Niewielkie pomieszczenie z kilkoma szerokimi i wysokimi stopniami-legowiskami. Już na dole sucha, przegrzana para zatykała dech a im wyżej, tym gorzej. Na najwyższym poziomie mogliśmy wytrzymać kilka chwil. Gdy wydawało się, że rozpłyniemy się z żaru, wypadaliśmy przez te saloonowe drzwi wprost pod lodowaty prysznic. W kilkanaście minut cały brud i znużenie łagrowe znikały. Rozgrzani do czerwoności, owinięci w puszyste ręczniki, wracaliśmy do szatni na flaszkę piwa albo i dwie, trzy...

28 maj 2008

GDY ŻYŁY DINOZAURY (12)

Powrócę do wyprawy po stroje robocze, które wydobywałem z przepastnych podziemi leningradzkiej twierdzy Komsomołu. Wybrałem więc z wielkim trudem umundurowanie dla strojatriadu (oddziału budowlanego) Szuszary. Przeniosłem owe dobra do autobusu, którym pojechaliśmy dalej, do sklepu z materiałami piśmiennymi i dekoracyjnymi. Z dostępnych artykułów wybrałem grubą rolę brystolu, pędzle, farby plakatowe, farby wodoodporne oraz materiał na flagę. Komisarz nie skąpił funduszy na propagandę wizualną. Tak się przekonywało naród do kochania ustroju, partii, przywódców i wodzów. Pędzlem i pałką. A także elektryfikacją i kinematografią...
.
Nad wejściem do baraku z salą zebrań umieściłem tablicę drewnianą, na której namalowałem napis „KOP KŁUB”, czego nie trzeba tłumaczyć na polski. Nazwę zaproponowali po dłuższej dyskusji towarzysze radzieccy. Była wesoła! A o wesołą nazwę im chodziło. Tylko my nie potrafiliśmy dobrej i wesołej nazwy zaproponować. Rosjanie nie czuli naszego poczucia humoru. Po zaserwowaniu im dłuższej serii kawałów abstrakcyjnych, które nie spowodowały nawet skrzywienia ust, usłyszeliśmy, że jest to „polskaja forma jumora”. Dlatego żadna z naszych propozycji nazewniczych nie wywołała entuzjazmu. Radzieckie poczucie humoru było ziemią nieznaną dla polskich liberałów.
.
Na wszystkich ścianach klubu, poza oknami i drzwiami, rozciągnąłem brystol z rolki, który wymalowałem tak, jak robiło się w polskich klubach studenckich. Były to motywy stylizowane na hipisowską neosecesję, którą lubię do dziś. Kolorowe, krzykliwe i dające po gałach. „Dzieło” zostało przełknięte przez miejscowych i zaakceptowane przez naszych. Trochę roboty miałem z flagą, na której musiałem umieścić napis „komsomolskij strojatriad Szuszary”. Zupełnie jak w dowcipie o rosyjskim marynarzu, który na penisie kazał wytatuować wzdłuż napis „pamiątka z podrózy czarnomorskiej do Konstantynopola”. Na fladze były też skrzyżowane szpadle. Szmaciane cacko wyglądało pięknie! Tak przynajmniej ocenili towarzysze radzieccy. Po pierwszym deszczu wodoodporna farba puściła i flaga wyglądała jak zapłakane lico lekkiej panienki, wymalowanej peerelowskimi kosmetykami. I tak flaga prezentowała się do końca naszego pobytu.
.
Pod tą flagą, wesoło i po radziecku łopocącą na wietrze, odbywały się codzienne poranne apele obozowe. Odbyły się też dwa apele niecodzienne – nadzwyczajne! Jeden został sprowokowany naruszeniem „suchego zakonu” i nie chodziło o osądzone już przewinienie Iriny i Tamary. Nasz obóz został uznany za najlepszy w całej „obłasti” leningradzkiej i oznajmiono nam radosną nowinę, że odwiedzi nas telewizja, by nakręcić o nas program! Nie podano nam jedynie, kiedy to nastąpi. Nastąpiła za to fala upałów. Pewnego dnia, gdy po raz kolejny zepsuł się autobus i wracaliśmy „pieszkom” po pracy na obiad, mijaliśmy kiosk w którym sprzedawano piwo. Żar lejący się z nieba rozluźnił nasz respekt wobec zakazów i pozwoliliśmy sobie wypić po kuflu dla ochłody. Ruszyliśmy dalej pustą, piaszczystą drogą.
.
Kilku najbardziej spragnionych zostało z tyłu na drugi kufelek. Po chwili minęły nas, kurząc niemiłosiernie, dwa gaziki. Gdy doszliśmy do obozu, na placu apelowym stały już te samochody. To była właśnie leningradzka telewizja i działacze polityczni. Grupa medialna najpierw dotarła do kilku z naszych, leniwie popijających piwko, zatrzymała się i kazała im natychmiast odstawić kufle i pędem wracać do obozu. Koledzy spożywali płyny kupione za własne pieniądze, więc dosadnie odpowiedzieli nieznajomym, co myślą o takich nakazach. Wkurzeni aparatczycy minęli nas i zwołali, po skompletowaniu całej załogi obozowej, karny apel. Główną karą było zrezygnowanie telewizji z nas. Żadnego filmowania ani wywiadów nie będzie! Pomniejszą karą była groźba natychmiastowego odesłania wszystkich do granicy, czyli wyrzucenie na zbity pysk z radzieckiego raju! Do dziś nie mam pojęcia, dlaczego tak się nie stało. Może chodziło tylko o pogróżkę, bo rzeczywiste wydalenie nas mogło być groźniejsze dla strony zapraszającej niż dla nas.

GDY ŻYŁY DINOZAURY (11)

W 1970 roku w Leningradzie było nas dwudziestu studentów i młodych asystentów. Szefem grupy był Zbyszek B., absolwent i młody asystent wydziału górniczego. Nie żyje od kilku lat – powalił go atak serca. Wśród tych już po dyplomie był Sławek P., asystent wydziału inżynierii sanitarnej. Wiecznie roześmiany dowcipniś i smakosz trunków mocnych, słabszych oraz piwa. Wiele lat temu zabiła go marskość wątroby. Nasza trójka żyje i ma się nieźle. Ja – krajowy, Leszek – australijski i Zbyszek – północnoamerykański, choć coraz częściej biznesowo-polski.
.
Wśród nas ginęła mała grupka Rosjan – mogło być pięciu studentów i trzy, cztery diewoczki. Mużcziny mieszkali z nami, żienszcziny za drewnianym przepierzeniem. Zapamiętałem tylko jednego z Rosjan – nazywał się Purwin. Ponieważ jednak szybko okazało się, że był samorodnym talentem donosicielstwa i komsomolskim ideowcem, to nazwaliśmy go Kurwin.
.
Płeć piękną reprezentowały cztery krasawice. Dwie z nich szybko okazały się przedstawicielkami czerwonej burżuazji, co nas zdumiało niepomiernie. Mimo rodzinnych koneksji musiały jak każdy zwyczajny student harować na obozie komsomolskim. To była widocznie ta demokracja socjalistyczna. Każdy radziecki student musiał być członkiem Komsomołu. Każdy komsomolec musiał jeździć na wakacyjne obozy pracy. Dlatego Irina pracowała z nami. Krzepka dziewucha, będąca córką konstruktora okrętów wojennych, zabijała stres koniaczkiem, wypijanym z Tamarą, córką pierwszego sekretarza partii największej leningradzkiej dzielnicy robotniczej.
.
Popijanie mogło odbywać się tylko w najściślejszej konspiracji! Na obozach komsomolskich obowiązywał suchoj zakon. Znaczy to „suche prawo”, czyli zakaz picia alkoholu. W państwie, w którym piją wszyscy, tak drastyczny zakaz był powodem kolejnego naszego zdziwienia. Do tej prohibicji dodano jeszcze zakaz gry w karty, co doprowadziło do powstania polskiej podziemnej komórki brydżowej wśród naszych karcianych nałogowców. Po pracy i obiedzie czwórka brydżowa znikała w krzakach na nielegalne partyjki. Na nic się zdały tłumaczenia, że brydż to gra sportowa, grana na poważnych zawodach po całym świecie. Ostatnim rygorem, dodanym do dwóch poprzednich, był zakaz pływania! Wydano go po utopieniu się jakiegoś studenta, nie wiadomo nawet gdzie i kiedy. “Utopił się pływając? To zakazujemy pływania!” Gdy więc odkryliśmy niedaleko pola budowy chlewni zaciszny staw, otoczony soczystymi szuwarami, to chodziliśmy popływać jak cichociemni. Odchodziliśmy bezszelestnie a pływaliśmy bez chlupnięcia.
.
Co znaczy złamanie zakonu mieliśmy okazję przekonać się wkrótce. Po tygodniu, dwóch zwołano zebranie komsomolskie, na którym miano osądzić dwie koleżanki, które przyłapano na zbrodniczym popijaniu. Zostały podpatrzone przez kierowcę sowchozowego autobusy, gdy wyrzucały puste butelki po koniaku, wypijanym w krzakach na pociechę. Irina i Tamara, wydelikacone życiem w bogatych domach radzieckich notabli, źle znosiły ciężką pracę i prymitywne warunki bytowe. Życie obozowe było dla nich syberyjską katorgą.
.
Na zebranie komsomolskie, które miało osądzić pijackie przestępczynie, naczalstwo obozowe zaprosiło oficjeli z Leningradu. Wszystko miało się potoczyć wedle dobrze wypraktykowanej procedury. Nie wzięto pod uwagę tylko jednego nowego czynnika – czynnika ludzkiego. Nieprzewidywalnego! Tym elementem, który zakłócił dobrze działającą komsomolską maszynkę ideologiczną byliśmy my. Na dwa tygodnie uczyniono z nas komsomolców. Z wszelkimi prawami – głosowania, zadawania pytań i dyskutowania.
.
Gdy zjawili się dwaj przedstawiciele komitetu obłastnego komandir przedstawił w szczegółach, jak to koleżanki Irina i Tamara miały w pogardzie suchoj zakon. Nas wszystko to dziwiło wielce, więc zadawaliśmy pytania, dziwiące pytanych. – Co grozi za złamanie zakazu? – Wyrzucenie z obozu! – Co grozi za wyrzucenie z obozu? – Wyrzucenie z Komsomołu! – Co grozi za wyrzucenie z Komsomołu? – Wyrzucenie ze studiów! – Jak można wrócić na studia po takim wyrzuceniu? – Zdając od nowa na pierwszy rok! – Ale dziewczyny już ukończyły trzeci rok! – To nic!
.
Po takich pytaniach i odpowiedziach nastąpiło głosowanie. Za wyrzuceniem głosowało czteroosobowe naczalstwo oraz Kurwin, przeciw było dwudziestu Polaków a reszta Rosjan i dwie Rosjanki wstrzymały się od głosu, co i tak było aktem zdeterminowanej odwagi! Komandir i jego trójka zdurnieli. Oficjele z kamiennymi twarzami zamknęli się z nimi w pokoiku, z którego doszły mnie stłumione słowa złości, jak mogli zapraszać towarzyszy z Leningradu na tak nieprzygotowane zebranie! Nas podczas spotkania nazwano liberałami, co miało być obraźliwe, ale nie było. Nikt z nas nie poczuł wagi tej krytyki.

25 maj 2008

GDY ŻYŁY DINOZAURY (10)

Potrzebnych było kilku chłopa do przywiezienia cementu. Zgłosiłem się wśród kilku pierwszych, licząc że wycieczka do magazynu i załadowanie ciężarowego Ziła workami będzie ciekawsze niż tkwienie na placu budowy. Przyjechaliśmy szybko pod wielgachną szopę. Otwarto potężne wrota i samochód wolno wtoczył się tyłem. Moje poprzednie zdumienia były niczym w porównaniu z tym, co zobaczyłem. W tej szopie składowano cement. Luzem! Na klepisku!!! A my łopatami mieliśmy go wrzucić na ciężarówkę...
.
Zajęło nam to kilka dobrych kwadransów. Tak cztery – sześć. Ciągnęły się godzinami. Do końca dnia smarkałem betonem! Przywieźliśmy ciężarówkę proszku cementowego na pole i inna ekipa zwaliła go do drewnianych pojemników. Zaczęło się mieszanie zaprawy motykami. Szkoda, że nie znaliśmy pieśni burłaków, ciągnących brzegiem Wołgi ciężkie łodzie handlowe pod prąd. Pasowały by też bluesy niewolników pracujących na polach bawełny.
.
Po kilku pierwszych dniach ktoś z naszych zobaczył w oddali, pomiędzy rzędami gotowych chlewni, jakiś dziwny kształt. Wyglądał na potężną betoniarkę z czterystulitrowym pojemnikiem mieszającym. Poszedłem na zwiad z kolegami mechanikami. Maszyna była mi znana – miała kosz na kruszywo podnoszony mechanicznie. Nie była to jakaś betoniareczka, tylko solidna betoniara, używana na dużych budowach. Zgłosiliśmy naczalstwu, że powinniśmy taki skarb uruchomić. Naszą radość zgaszono szybko opowieścią jak to kilka lat temu bietonomieszłka isportiłaś. Wsie swinarniki my pastroili ruczno! Wyjaśniła się też zagadka, dlaczego narożnik jednej chlewni przypominał pionem wieżę w Pizie. Poprzedniego roku wiosna była tak deszczowa, że budowany filar wbił się pochyło w bagnisty grunt i tak już zostało. Opowiadano nam o tym, jak o czynie bohaterskim w walce na froncie walki o zapewnienie dobrobytu ludowi miast i wsi.
.
Zadeklarowaliśmy chęć naprawienia betoniarki ale naszą propozycję odrzucono zdecydowanie. Nie poddaliśmy się tak łatwo – perspektywa ręcznego mieszania zaprawy tygodniami dodała nam sił! Nasi specjaliści z wydziału mechanicznego wykradli się konspiracyjnie, zaopatrzeni jedynie w młotki i obcęgi. W jeden dzień betoniarka została uruchomiona! Podziw sowchozowych pracowników mieszał się z krytyczną oceną naszej pracowitości. Wot Paljaki – leniwyj narod, rabotat’ nie chatiełoś!
.
Jeszcze dzień, dwa trwało wykonanie z bali wysokiego postumentu na betoniarkę i umieszczenie jej na tym podwyższeniu. Teraz z góry na ziemię zjeżdżało metalowe pudło-kosz, do którego sypało się łopatami cement i piasek. Po naciśnięciu przełącznika, pudło wjeżdżało do góry i wsypywało do obracającego się bębna odmierzone kruszywa. Wodę wlewało się szlauchem, który włączała Irina, stojąca kilkadziesiąt metrów dalej. Wystarczyła: Irina! Wkljuczi wadu! A po chwili: Irina! Wykljuczi wadu! Betoniarka była wysko dlatego, że zaprawę z bębna można było wylać wprost do furmanki, bez upierdliwego ładowania łopatami. Transportem zaprawy zajmował się kolega, który pochodził ze wsi i potrafił obsługiwać konika zaprzężonego do furmanki. Tył furmanki był podnoszony w prowadnicach i zaprawa wylewała się prosto do dołu fundamentowego. Ot, my leniwe Polaki!

21 maj 2008

GDY ŻYŁY DINOZAURY (9)

Doszedłem do ściany, czyli do końca spisanych wspomnień łagrowych. Teraz trzeba poddać szare komórki torturze przypominania. Zastosuję chyba metodę luźnych skojarzeń – co się przypomni, obojętnie w jakiej kolejności.
.
Zacznę od tego, co budowaliśmy. Czekała na nas praca przy budowie swinarników. Wzorcowe już stały w równych odstępach. Były to szopy szerokie na jakieś dziesięć metrów, za to długie na kilkadziesiąt.. Kryte niezbyt stromymi, dwuspadowymi dachami. Ściany miały drewniane, z solidnych bali, wsuwanych poziomo pomiędzy ceglane filary. Obok tych istniejących chlewów było obszerne pole, na którym miały się pojawić kolejne szopy przez nas zbudowane.
.
Zaczynaliśmy od początku, co dla mnie, studenta architektury, było dość interesujące, choć technologia i wykonanie zapowiadało się na raczej prostackie. Tak pewnie budowano przez setki lat, więc miałem od razu zajęcia z historii architektury. Najpierw należało wykopać doły na fundamenty pod wspomniane ceglane filary. Każdy dostał szpadel i łopatę i ruszył do swego przydziałowego miejsca. Filary były na dwie cegły, więc doły miały nieco mniej niż metr na metr. Pierwsze wbicie szpadli w ziemię...
.
Pierwsze zdumienie! Jedni trafili na tak zbitą ziemię, że musieli poprosić o kilofy, by kruszyć wierzchnią, zbitą i twardą jak beton ziemię. Inni znaleźli się na gruncie, który był podejrzanie elastyczny – gdy się na nim podskoczyło to falował jak trzęsawisko. Leningrad pobudowano blisko morza, na terenach podmokłych, poprzecinanych rzekami, rzeczkami i różnymi kanałami. Do dziś nazywany jest „Wenecją Północy”. Dalekie obrzeża metropolii też były podmokłe i bagniste. Dlatego niektórzy z nas wkuwali się w ziemię a inni, kilka metrów dalej, wybierali z dołu osuwające się błocko. Kilka dni upłynęło, nim uporaliśmy się z tymi dołami fundamentowymi.
.
Kolejny etap to betonowanie dołów fundamentowych. Okazało się to poważnym przedsięwzięciem logistycznym. Skomplikowanym wielce. Zrodziło też masę problemów. Do produkcji mieszanki cementowej towarzysze radzieccy podeszli po komsomolsku metodycznie. Przywieźli dechy, z których cieśle sowchozowi sprawnie zbili duży kwadratowy basen z niewysokim brzegiem. Przyglądaliśmy się temu zdumieni. Dzieło to przypominało mi nieco podobne zbiorniki, które jako dzieciak widywałem na wsi. W nich motykami ręcznie mieszało się zaprawę wapienną czy cementową do murowania jakichś wsiowych budek.
.
Nie myliłem się! Zwieziono piasek oraz dostarczono motyki z długimi trzonkami. Nad głowami przelatywały niekiedy potężne odrzutowce pasażerskie, dowożące turystów do Leningradu. My tkwiliśmy w czasach Kazimierza Wielkiego, który zastał Polskę drewnianą a zostawił murowaną. Łącznikiem ze współczesnością miał być cement. W średniowieczu używano tylko wapna…

14 maj 2008

60 lat na dobry początek!


Z okazji 60-tej rocznicy powstania Państwa Izrael życzę szczęścia i powodzenia wszystkim jego obywatelom!
:)
Pokoju, bezpieczeństwa, stabilności i zrozumienia w świecie dla Waszych aspiracji.
:)
Szalom!

11 maj 2008

CHLEB


To u góry, to drugi wypiek. Na dole chleb "dziewiczy"




Upiekliśmy z Naj chleb. Pierwszy raz w życiu!
.


Dostała przepis od przyjaciółki u której próbowaliśmy i nam zasmakował. I to był błąd! W przepisie było tak: na litr wody kilogram mąki i paczuszka drożdży. Gdy wszedłem do kuchni po jakimś czasie z dwu foremek wykipiała jakaś dziwna masa, wyglądająca jak womiciny. Przypomniałem sobie dziecięce wspomnienia ze wsi i babcię wyjmującąj bochny z pieca. Ciasto ma odchodzić od ręki. Wyciągnąłem oślizgłe, kleiste gluty z foremek i podsypując mąki zacząłem wyrabiać rękoczynem. Po kwadransie ciasto odchodziło. Dodałem podobno jeszcze pół kilograma mąki – nie liczyłem…
.
Wklepałem ciasto do foremek, tym razem trzech – do połowy. Znowu urosło, wyłażąc ponad brzeg, ale nie wylało się, tylko niby poducha wybrzuszało się do góry. Tak powędrowało do piecyka na trzy kwadranse, które zaordynowała moja Naj. Dla mnie jeszcze za mało się zbrązowiło, ale nie oponowałem, bo poprzedniego dnia pizzę Naj przywęgliła nieco od spodu. Wyglądały bochenki chlebowo i pachniały chlebowo. Po ostygnięciu pierwsze krojenie. Nieco się kruszy, ale trzyma formę. Smak znakomity! Czarnuszka oraz ziarna dyni i słonecznika zostały dodane do masy.
.


Pogooglowałem i wariactwo – pełno chlebów, przepisów, maszyn do pieczenia, gotowych mieszanek. Pozostanę chyba przy samodzielnym odkrywaniu tajemnic chleba. Czy ktoś piekł chleb? Czekam na rady podstawowe. Naczytałem się o maszynach cudnych wszystkorobiących samodzielnie ale pod informacjami o nich, na forum, było wiele pytań co robić, bo chleb był niesmaczny albo nie urósł albo szlag coś trafił. Będę się więc parał ręcznym miesieniem ciasta, co może być dobrą zaprawą siłową. Pewnie będę też dążył do własnych receptur, bo oczywiście gotowe mieszanki to dyshonor. A dodatków smakowych można wymyślać wiele i próbować efektu. Może mi się to znudzi a może nie…


.
Kupiłem w przecenie śliczną książkę Piotra Kowalskiego “Opowieść o chlebie, czyli nasz powszedni” – Receptury stare i nowe opracował Julian Piotrowski. Wydało wydawnictwo IKON, roku nie podało… Receptury różnych chlebów na końcowych 30-tu stronach. Z książką “Chleb” wydaną świeżo przez Świat Książki mam niezły zaczątek biblioteczki początkującego piekarza…
.
Drugi wypiek za mną! Już jestem mądrzejszy niż za pierwszym razem. Kupiłem mąkę orkiszową, mąkę chlebową pszenną 1100 oraz mąkę pszenną 650. Ni cholery nie wiem, co znaczą te liczby, ale się doczytałem, że dla chlebów te liczby muszą być wyższe od 450 czy 500.
.

No i tym razem smarowałem wierzch kilkukrotnie wodą, poczynając od zera a kończąc na upieczonych bochenkach. Jak się okazało - chleb był dobry, choć moja Naj zastanawiała się, czy ten pierwszy nie był lepszy. Był inny. Ten drugi jest z innej mąki a właściwie mieszanki mąk chlebowych. Może ktoś wie, co znaczą liczby na mąkach???

1 maj 2008

Socjopatycznej Malkontentce!

Pozdrowienia i do zobaczenia Twoich tekstów...
: )