GDY ŻYŁY DINOZAURY (13)
W kilka dni zostały wylane stopy fundamentowe pod murowanie ceglanych filarów. Cegły zostały zwiezione i poukładane w pobliżu. Cegły były silikatowe, co oznacza białe cegły odlewane ze specjalnej mieszanki cementowej. Cały Sojuz był zamurowywany takimi cegłami – znałem je z Polesia i wcale mi się nie podobały. Rozdzielono nas na dwie grupy: murującą i okorowującą bale drewniane. Nasza zgrana trójka zgłosiła się na okorowywaczy. Wydawało nam się, że praca będzie lżejsza i ciekawsza. Przywieziono pnie świerkowe i zwalono na uboczu. Spece od drewna pobrali narzędzia: nowiuteńkie siekiery i osełki do ich ostrzenia. Spytałem o narzędzia do zdejmowania kory, jakie widziałem w Polsce – takie noże z rękojeściami na obu końcach, którymi u nas czyszczono pnie. Powiedziano, że siekiery są wystarczające!
.
Najpierw bale cięliśmy ręcznymi piłami na drewnianych kozłach. Wtaszczenie pni na nie wymagało wysiłku kilkuosobowego. Rżnięcie - wysiłku dwuosobowego. Okorowanie wymagało wysiłku jednoosobowego. Robota była dość ciężka i raczej nudna. Gdy już się nią znużyliśmy, to dla oddechu wymyśliliśmy zawody w dzielenie korników przy użyciu siekiery – komu się uda na więcej części. Korników pod korą było zatrzęsienie. Zastanawiałem się, w ile lat zeżrą całe ściany budowanych przez nas chlewni.
.
Do zawodów przygotowaliśmy się metodycznie. Siekiery zostały naostrzone do niebezpiecznego stanu. Reguła nakazywała cios siekierą sponad głowy, pełnym zamachem. Na początku nam nie wychodziło. Śmiechu było co nie miara. Najgłośniej śmiał się Purwin. On też musiał opowiedzieć o zawodach naczalstwu! Od tego donosu właśnie został nazwany Kurwin. Po pracy zwołano nadzwyczajne zebranie. Rozległa się komenda: „Stanawitieś na liniejku” (zbiórka na apel) i następnie „Szałkowski, Czajniewicz, Wojko – wystupi!”. Rozśmieszyło nas trzech, że każde z naszych nazwisk zostało idiotycznie zniekształcone. Wystąpiliśmy trzy kroki i usłyszeliśmy formułkę nagany za opieprzanie się w pracy i ośmieszanie socjalistycznego wysiłku. Po apelu otrzymaliśmy zasłużone gratulacje od kolegów, milczącą aprobatę wzrokową od Rosjan oraz zakłopotane spojrzenie Kurwina, którego nie dostrzegaliśmy do końca pobytu.
.
Praca była ciężka i człowiek wracał zmęczony i spocony do miejsca zakwaterowania a tam czekały na nas umywalki łagrowe. Była to zdumiewająca konstrukcja sanitarna: rura poziomo umocowana na podporach na wysokości mniejszej niż metr miała wywiercone otwory na obie strony. Dwa rzędy chłopa stawały po obu stronach, dyżurny włączał wodę i ciurkała perliście prosto do nastawionych dłoni. Gdy było upalnie to woda bywała nawet ciepła. Nie pamiętam tylko co robiliśmy, gdy padał deszcz. Może myliśmy się podnosząc twarze do góry? Towarzysze naczalstwo sami uznali, że raz w tygodniu jeździmy do bani, by zmyć brud nagromadzony, a trudny do usunięcia przy rurze.
.
Bania, czyli łaźnia, to starorosyjski, albo i starosłowiański wynalazek, którego komunizm nie zdołał zniszczyć. W hallu były kasy, w których kupowało się za kilkadziesiąt kopiejek bilet wstępu. Dalej obszerne szatnie z szafkami na ubrania i rzeczy, solidnie i pewnie zamykanymi. Tam urzędowali łaziebni, sprzedający brzozowe rózgi, szorstkie włókniste moczałki do szorowania oraz piwo! Po kąpieli mogliśmy do woli łamać „suchoj zakon” – przecież nie byliśmy w łagrze, tylko w bani. Kąpiel odbywała się w wielkiej sali z prysznicami w otwartych boksach kabinowych. Ale najciekawsze kryło się za wahadłowymi drzwiami, zza których wyłaniały się zaczerwienione golasy. Weszliśmy tam zaintrygowani. To była właściwa bania parowa. Niewielkie pomieszczenie z kilkoma szerokimi i wysokimi stopniami-legowiskami. Już na dole sucha, przegrzana para zatykała dech a im wyżej, tym gorzej. Na najwyższym poziomie mogliśmy wytrzymać kilka chwil. Gdy wydawało się, że rozpłyniemy się z żaru, wypadaliśmy przez te saloonowe drzwi wprost pod lodowaty prysznic. W kilkanaście minut cały brud i znużenie łagrowe znikały. Rozgrzani do czerwoności, owinięci w puszyste ręczniki, wracaliśmy do szatni na flaszkę piwa albo i dwie, trzy...