30 gru 2008

Wybaczcie nam, wrocławianom!!!

Lady Pank, Doda, Stachursky, Bajm, Kaszmir, Formacja Nieżywych Schabuff, Shaun Baker, Arrival, Gosia Andrzejewicz, Modern Talking, Pachanga, Justyna Steczkowska, Paranienormalni.

Chyba ktoś paranienormalny wybrał taki zestaw atrakcji na wrocławski Rynek, by powitać w noc sylwestrową Nowy Rok 2009. Gorzej, że tym wymiotnym miszmaszem telewizja misyjna, zwana publiczną, czy telewizja pubkiczna, zwana misyjną, uraczy wszystkich rodaków! RODACY – WYBACZCIE!!! O wybaczenie proszę w swoim imieniu, bo to ojcowie miasta maczali ręce w tej pop-papce.

Zazdroszczę Warszawie i Krakowowi…

29 gru 2008

Wybieram tych, których potrafię zrozumieć i przyjąć ich argumenty...

Na ten temat każdy się wypowiada, więc i ja zabrałem głos. W końcu poczuwam się do Friend Of Israel. Wkleiłem więc jeden komentarz, potem ten sam wkleiłem w innym miejscu, ale już u Grzesia uznałem to za nudne i wkleiłem to u siebie, poniżej:

Wielu nie popiera akcji Izraela w Gazie, bo giną cywile i uważają oni, że jest bezsensowna ze strategicznego punktu widzenia. Tyle że coś, co jest bezsensowne ze strategicznego punktu widzenia, na Bliskim Wschodzie może mieć sens ważniejszy, niż nam się wydaje. Tam ważny jest sens propagandowy, jak coś odbierane jest wśród Arabów, wśród wyznawców, jaką z tego można wyciągnąć korzyść ideologiczną.

Dlatego Hamas wystrzeliwuje rakiety z gęsto zaludnionych osiedli. Strefa Gazy jest jednym z najgęściej zaludnionych miejsc na świecie. Terroryści osiągają więc korzyść podwójną. Po pierwsze – może ich prymitywne (na razie…) rakiety kogoś trafią. Po drugie – każdy odwet powiększy chwalebne grono męczenników.

Oczywiście, pilnie hamasowcy pilnują, by ofiarami byli cywile. To oni w końcu dostarczają mięsa w postaci bombowych samobójców, za śmierć których sowicie opłaca się rodziny, pogrążone w żałobie i dumie. Kilkanaście czy kilkadziesiąt tysięcy dolarów łagodzi żal. Inne państwa arabskie zieją gniewem i milionami dolarów. Interes się kręci. A ropa drożeje, więc jest skąd miliony czerpać...

Najgłośniej wrzeszczą Persowie o rzezi arabskich braci, których prywatnie uważają za bydło i podludzi. Postudiujcie dostępne informacje o rzeczywistym traktowaniu Arabów przez Persów w ostatnich stuleciach i dziesięcioleciach. Najlepiej to zadziałało w wojnie pozycyjnej irańsko-irackiej, gdzie liczba ofiar szła w setki tysięcy zabitych!!! I jakoś świat muzułmański to znosił. I jakoś liga arabska nie wrzeszczała.

Izrael zaskakująco długo wytrzymywał te rakietowe zaczepki. Akcja wojskowa w tej chwili nie może być oceniana w naszych europejskich kategoriach. Tam rachunek strat i zysków liczony jest na innych zasadach. Izrael nie mógł dalej tracić twarzy, powagi i czegoś, co można nazwać honorem państwa. My w Polsce napisaliśmy kiedyś słowa “ Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz…” A przecież splunięcie można spokojnie, po chrześcijańsku otrzeć z twarzy. W końcu to tylko woda.

I jest dla mnie ważne, że tam żyje moja córka, że tam żyje Borsuk z rodziną, że tam żyją ludzie bliscy mi kulturą, historią, wyznawanymi wartościami. Arabowie i ich religie, ich systemy wartości, ich poglądy, ich stanowisko w tym zadawnionym konflikcie są mi bardziej odległe, mniej mnie przekonują a często je wewnętrznie odrzucam. Stąd mój wybór…

22 gru 2008

19 gru 2008

Wesołych Świąt!!!

Rzeczpospolita cytuje Dziennik...

"Piętnaste święta z Kevinem" - pod takim tytułem Rzepa zamieściła notkę, którą wklejam w całości, mając nadzieję, że nie naruszam, skoro podaję wszystko...

TNS OBOP wyliczył na zlecenie "Dziennika", ile razy w ciągu ostatnich dziesięciu lat obejrzeliśmy filmy, które i tym razem zostaną wyemitowane z okazji świąt.
Oto pięć pierwszych miejsc z tej listy hitów na święta:
"Jak rozpętałem II wojnę światową" - 34 razy
"Kevin sam w Nowym Jorku" - 14 razy
"Kevin sam w domu" - 13 razy
"Kogel-mogel" i "Galimatias, czyli Kogel-model II" - 12 razy
"U Pana Boga za piecem" - 10 razy.

Szukałem pierwowzoru w Dzienniku internetowym i daleko, gdzieś w nieważnym miejscu ledwie znalazłem...


A jest to wiadomość ważna dla Polski i Polaków! Znowu zobaczymy Kevina samego w Święta w pustym domu! I znowu będzie można nauczyć się na pamięć dialogów kanoniera Dolasa oraz zobaczyć angielską flegmę wspaniałego aktora Kazimierza Rudzkiego. Gdy oznajmię te radosne nowiny rodzinie to gotowa zeżreć sianko wigilijne z uciechy...

Pora coś przyszykować na dvd! Kiedyś komuna katowała nas komediami przedwojennymi. "Olejek weź wonny i lej przez lejek, kakao, ha dwa o" śpiewała cała Polska Ludowa zamiast kolęd i pieśni wielkanocnych. Teraz wszystkie stacje, od komercji do misji, jadą równo starociami. Telewizyjny sekendhend jadący naftaliną! Tfu...

Wesołych Świąt na spacerze, wśród rodziny i bliskich, byle daleko od telepudła

17 gru 2008

Pewnie wspominałem już 16 grudnia 1981...

Każdy te kilka dni zapamiętał inaczej...

Moja Naj miała rodzić! W tych dniach. Dużo wcześniej wizyty w prywatnym gabinecie ordynatora szpitala wojskowego, odpowiednio opłacane, dały możliwość porodu w szpitalu wojskowym. Zamiast w Trzebnicy, dokąd w tym czasie już wożono ciężarne z Wrocławia!

Jednak nastąpił 13 grudnia i żona się zeźliła na komunę i wronę, stąd poród się przyśpieszył. Zaczął się wieczorkiem 15-ego…

Telefony nie działają, godzina milicyjna. Pobiegłem do uprzedzonego kolegi, co posiadał “malucha”. Dobiegłem zziajany, by się dowiedzieć, że pojechał gdzieś. Wracając do domu po drodze wstąpiłem do Komendy Wojewódzkiej MO. Przy bramie dwóch spaślaków zabiurkowych wbitych w niebieskie mundury polowe moro. W dłoniach kałasznikowy gotowe do użycia. -“Czego?!!” Wysapałem: “Żona rodzi” Dopuścili do okienka w bramie, w którym wiadomość przyjął dyżurny i kazał czekać. Poszedł do radiostacji, którymi porozumiewali się po wyłączeniu telefonów. Po dłuższej chwili wrócił, by oznajmić, że przyjadą i mam iść do domu.

Wracałem i zastanawiałem się, czy przyjedzie milicyjna suka czy pogotowie. W domu nerwowe oczekiwanie. Odgłos jadącej windy wywabił mamę na korytarz. Kabina zatrzymała się na naszym piętrze ale nie otworzyły się drzwi! Mama wbiegła do mieszkania z krzykiem, że lekarz się zatrzasnął! W sekundy zgromadził się tłumek sąsiadów radzący jak oswobodzić białego fartucha. W końcu drzwi puściły, ale żona wolała zejść pieszo…

Na dole powiedziałem, że żona ma rodzić w wojskowym, co wywołało wesołość ekipy. Też w to nie wierzyłem. Mnie nie zabrali, bo “po co”? Odebrali wszelkie uroki ojcostwa. Nie chadzałem po korytarzu całą noc, dopytując się co chwila “czy już?” Nie wydzwaniałem do szpitala w tym samym celu. Spałem nieświadom niczego.

Rano pojechałem do szpitala wojskowego, by dowiedzieć się, że żadnej Naj nie ma ani w przedporodówce, ani w porodówce, ani w poporodówce! Gdzie jest? W szpitalu lekarzem była koleżanka. Do niej mnie wpuścili a ona pobiegła do radiostacji. Po kwadransie wróciła z wiadomością, że na 1 Maja leży. Pojechałem tramwajem. Przed szpitalem długa kolejka ludzi do okienka przy portierni, gdzie telefon. Każdy dowiadywał się o swoich i odchodził. Na teren szpitala nikogo nie wpuszczano! Po dłuższym czasie i ja dotarłem do słuchawki. Dyżurna z położnictwa zakomunikowała, że moja Naj urodziła siłami natury zdrową córę!

Wyszedłem na zewnątrz. Patrzyłem na miasto i cały stan wojenny miałem w dupie. Razem z wroną, Jaruzelem, zomo i pieprzoną komuną.

11 gru 2008

Kar-ski na meleksie ruskim

Karski poseł podobno na meleksie (car) sunął jak na nartach (ski) wodnych prosto do morza. Podobno, czyli rzekomo, bo wszystko to jest rosyjskim spiskiem.

Ponieważ brak jest szczegółów, to możliwe są różne scenariusze. Pierwszy, że niewinnych posłów-pisłów oskarżyły rosyjskie służby specjalne, specjalnie polujące na polskich posłów.

Drugi scenariusz zakłada, że meleksy rzeczywiście pisłowie próbowali zatopić, ale uprzednio ich tajne służby rosyjskie napoiły, wbrew ich woli, rosyjską wódką i stąd ten rosyjski amok, po którym jedynie kisłyje agurcy na wyleczenie.

Trzeci scenariusz zakłada istnienie czarnobrewych krasawic-kusicielek, które gwałtem posiadły pisłów, zmuszając ich do samobójczego rajdu meleksem w morze. Życie uratowali dla narodu, w ostatniej chwili wyskakując z machin na brzeg kamienisty!

Czwarty scenariusz… Chyba się Bondów naoglądałem w telewizji misyjnej!
Bardzo przepraszam…

5 lis 2008

Czy tylko mnie dziwi...

...że wszędzie w Polsce powtarza się “wygrał pierwszy czarnoskóry”? Skórę ma ciemną i owszem ale po JEDNYM z rodziców. Druga połowa jego ciała jest po osobie rasy kaukazkiej, jak to powiadają za oceanem. Jest w nim tyle Czarnego co Białego! Dla mnie to mocno rasistowskie zachwyty…

Ważniejsze jest, moim zdaniem, że do władzy doszedł człowiek tak wykształcony, że przy nim Bush junior jest niedouczonym prowincjonalnym ćwokiem!

Czarno-biały film się zrobił...

23 paź 2008

Autobiografia Claptona!

Kilka dni temu wpadła mi w ręce “Autobiografia” Erica Claptona! Świeżutko wydana przez Wydawnictwo Dolnośląskie. Wydawnictwo z Wrocławia, co mnie, wrocławianina, tym bardziej cieszy. Zacząłem czytanie i to od środka, bo przede wszystkim chciałem poznać wspomnienia z okresu grania z Johnem Mayallem w Bluesbreakers.

Nie zawiodłem się! Znakomicie się czyta, w czym wielka zasługa zarówno Claptona, tego, co mu to stylistycznie wyszlifował oraz polskiego tłumacza. Czeka mnie duża porcja ciekawej lektury, stąd ta notka może się rozwijać. Clapton to w końcu: Yardbirds, Bluesbreakers, Cream, Blind Fith, Plastic Ono Band, Derek and the Dominos, ogrom sesji innych artystów i zupełnie samodzielna działalność lidera zespołów do dziś.

Clapton to żyjąca legenda, kamień milowy, symbol, ikona a przede wszystkim ciągle młody duchem i talentem Twórca. Tradycyjnie bez jutubek, linków, melodii. Wolę z głowy, bo to oddaje moje emocje, to, co w muzyce Claptona było zawsze dla mnie ważne…

W zasadzie to już jestem po lekturze. Pozostał mi tylko pierwszy rozdział opisujący pierwsze naście lat życia Erica. Bardzo zakręconego życia, które na szczęście ciągle trwa. Wszelkie zakręcenia Calptonowi udało się przeżyć i wyjść na prostą, na której wydaje się pozostanie. Śledząc losy życia gitarzysty dowiedziałem się masę ciekawostek, o których zupełnie nie miałem pojęcia w tamtych czasach, gdy sprawy się działy.

Zabawny dla mnie był opis relacji między muzykami w zespole Bluesbreakers, kierowanym przez Johna Mayalla. Były to rzeczywiście relacje takie jak między nauczycielem a uczniakami, którzy ciągle belfrowi płatają psikusy. Stary mistrz do dziś aktywnie działa muzycznie i kilka lat temu hucznie i koncertowo obchodził 70-te urodziny! Gdzie te czasy, gdy słuchałem go na koncercie w Opolu…

Clapton przeżył uzależnienia od narkotyków i alkoholu. To drugie chyba nawet gorsze. Wyszedł dzięki pomocy przyjaciół i do dziś jest czysty. Aktywnie też działa w ruchach AA i AN, finansując ośrodek odwykowy na karaibskiej wyspie Atigua. Szkoda trochę, że tak mało zdjęć ilustrowało tę spowiedź...

Polecam tę lekturę wszystkim, którzy lubią Claptona, bo pomoże poznać go lepiej jako człowieka. Jest kopalnią wiadomości i ciekawostek o wielu muzykach z którymi zetknął się i pracował Eric Clapton.

Muzyka łagodzi obyczaje?

22 paź 2008

Dlaczego???

Dlaczego o muzyce możemy rozmawiać spokojnie, nawet wtedy, gdy się zupełnie nie zgadzamy co do oceny rodzaju muzyki, artysty, wykonania, kompozycji, tembru głosu czy inteligencji wokalisty?

Dlaczego o psach/kotach możemy rozmawiać przyjaźnie, nawet gdy lubimy tylko psy albo tylko koty?

Dlaczego o kulinariach możemy rozmawiać smakowicie, nawet wtedy, gdy nienawidzimy smaku anyżu, zup owocowych, cebuli i czosnku czy zupy nic? Dlaczego spokojnie możemy przekonywać kogoś do smaku chleba własnego wypieku, choć interlokutor lubi tylko chleb z mamuta? We Wrocławiu mamut to społemowska piekarnia przemysłowa…

Dlaczego o sztuce możemy rozmawiać bez rękoczynów, mimo że jednym podoba się Duda-Gracz a inni go nienawidzą? Dlaczego Maśluszczak czy Beksiński nie doprowadzają nas do morderczych instynktów?

Dlaczego za odmienne poglądy polityczne potrafimy wyziębiać długoletnie przyjaźnie? Dlaczego pozwalamy politykom niszczyć w nas coś, co tak trudno osiągnąć – przyjaźń, tolerancję, zrozumienie cudzych racji?

14 paź 2008

Analiza prawna prezydenta

Jutro prezydent poleci do Brukseli. Na złość Tusku, który mu wciska, że nie powinien, bo nie ma prerogatyw albo proregatyw...

Wszedłem na stronę Prezydenta RP. Otworzyłem analizę prawną w pdf. Wydrukowałem. Poczytałem. Zdębiałem!!!

Pan dr nauk prawnych Andrzej Duda oparł całą tę “analizę” na dwóch wielkich cytatach z opracowania profesora dr hab. Pawła Sarneckiego, zamieszczonego w “Zakamyczu” w 2000 roku. Prezydentem RP był wtedy Aleksander Kwaśniewski a premierem Jerzy Buzek, stojący na czele rządu AWS. Cytowane cytaty podkreślają rolę i ważność urzędu prezydenta. Nie pamiętam już tamtego roku szczegółowo, ale domyślam się, że chodziło o podkreślenie ważności Kwacha wobec solidaruchowatego rządu Buzka. Teraz argumenty jak znalazł, bo sytuacja bliźniaczo (!) podobna! Dlatego profesora opisano jako wybitnego specjalistę z zakresu prawa konstytucyjnego. Ciekawe jakie były komentarze w roku 2000? Czy ówcześni Kaczyńscy godzili się z takim nadymaniem roli Kwacha nad urząd solidarnościowego premiera?

Prawo Kalego dla kacyka zdatne, więc czemu nie wykorzystać?

Pan Duda gra na propagandowych dudach postkomunistów…

Tfu!

I na koniec cytacik: “funkcja reprezentanta oznacza metaforyczne uobecnianie Państwa Polskiego w sytuacjach, w których prawo – i to zarówno krajowe jak i międzynarodowe – jak i pewne zwyczaje, a nawet obyczaje wymagają takiego uobecnienia przez konkretną osobę (...). Prezydent reprezentuje swą osobą Państwo Polskie w sposób ciągły, samą swą obecnością, nawet jeśli nie podejmuje żadnego konkretnego działania.”

No więc będziemy mieli pokaz metaforycznego uobecniania z niepodejmowaniem działania! Boże, chroń Polskę...

8 paź 2008

Airto Moreira

...ma już 67 lat! Ciągle jednak nagrywa. Pewnie, jak wszyscy perkusiści, ma dobrą formę, bo walenie w bębny i przeszkadzajki daje krzepę i wigor. Admiratorem tego brazylijskiego perkusjonisty jestem od czasu, gdy Chick Corea porzucił bezdroża free jazzu i nagrał w 1972 roku “Return To Forever”. Dla wyjaśnienia – perkusjonista to nie tylko bębniarz, ale przede wszystkim obsługujący przeszkadzajki, czyli najprzeróżniejsze instrumenty perkusyjne, dzwonki pasterskie, podkowy, folie metalowe. Airto do swego wyjazdu w 1968 roku do USA, zebrał ponad 120 instrumentów perkusyjnych i używa ich bardzo twórczo do dziś.

Airto był w 1972 roku już uznanym muzykiem, wsławionym dwuletnią współpracą z Milesem Davisem i nagraniami płyt, będących kamieniami milowymi fuzji jazzu i rocka. Jego żona, Flora Purim, jest znakomitą wokalistką jazzową i słychać ją na większości płyt Airta. Jest w wielkiej przyjaźni z naszą Urszulą Dudziak. Airto był też oryginalnym członkiem pierwotnego składu Weather Report. Jak z tej wyliczanki widać – Wielki Muzyk, który grywał z Największymi. Fajnie, że gra do dziś!

Do notki nie wklejam jutubek czy plików muzycznych, bo mam nadzieję, że ktoś to przeczyta i sam dotrze do muzyki. Choć ta notka nikogo nie namawia do niczego. Jest wyłącznie wyrazem mej szczerej radości, że gdzieś w świecie żyje człowiek, który sprawia radość innym ludziom cudownym bębnieniem i bardzo zróżnicowanym hałasowaniem…

2 paź 2008

Rosja, Rosjanie, rosyjski...

Kiedyś nie chciałem się uczyć niemieckiego przez Hitlera! Sam urodziłem się po wojnie, ale z literatury i radia, bo czterech pancernych jeszcze nie było, wyniosłem tę durną niechęć! Do dziś żałuję, nie tylko dlatego, że pokochałem muzykę Bacha czy Orffa…

Z rosyjskim było zupełnie inaczej. Pierwszy raz znalazłem się w ZSRR, teraz zwanym Związkiem Sowieckim, jeszcze w 1957 roku, grubo przed początkiem nauki szkolnej. Mama mnie zabrała do miejsc ojczystych i rodzinnych, gdzie żyli jej rodzice i rodzeństwo. Do Polski, która tam skończyła się w 1939 roku. W 1920 dziadek walił z cekaemu, umieszczonego na kościelnej wieży, do tych, co chcieli tę Polskę w zarodku zdusić. Za drugim razem im się udało. Przynajmniej w Łohiszynie.

Ale z pobytów na Polesiu zostało mi osłuchanie i łatwość nauczenia się w szkole. W wakacje miewałem możliwość trenować znajomość z rówieśnikami, których poznawałem na miejscu. Ciotki i wujkowie rozumieli polski, choć sami niemal nie mówili w macierzystym języku. Tylko z dziadkiem i babcią mogłem czystą polszczyzną pogadać. I z miejscowym księdzem, do którego chodziłem pożyczać Sienkiewicza. Po upadku komuny okazało się, że był tajnym biskupem Polesia! W tamtych czasach Rosjanie mnie brali za swojego, choć nie Rosjanina. Pasowałem im na Łotysza. Żeby choć na Litwina!

Na studiach byłem wakacyjnie w Budapeszcie, a było to w krzepkiej komunie jeszcze. Zaprzyjaźniłem się z Węgrami, z którymi gadałem po angielsku! Oni, po ośmiu latach przymusowej nauki rosyjskiego, znali tylko kilkanaście słów. Punktem honoru było nie nauczyć się niczego! Parę lat później, w Wiedniu, musiałem wspomóc pewnego młodego Węgra, który próbował rozmawiać z Anglikiem, co powodowało u ofiary próby owej coraz głupszą minę. Wtrąciłem się z pytaniem pesymistycznym, czy zna może rosyjski ze szkoły. Potwierdził, co się okazało prawdą cząstkową, bo znał tylko nieco lepiej niż angielski. O kilkanaście wyrazów lepiej!

Więc konkluzja z tych ramotowatych wspominków – uczta się języków! Wszelakich…

I anegdota: za peerelu pewien pułkownik mawiał do studentów studium wojskowego tak: “Uczcie się studenci języków obcych a najlepiej chińskiego, bo mnie znajomość niemieckiego pozwoliła wydostać się z niewoli!”

ps. Teraz po raz kolejny powtarzam angielski, usiłując jakoś wreszcie opanować tę cholerną mnogość form czasownikowych. To po to, by w przyszłym roku dogadać się w Izraelu. Niekiedy jednak nachodzi mnie refleksja, czy znowu bardziej nie przyda się rosyjski?

6 sie 2008

Do parcha

od mozzer
do jotesz@gazeta.pl
data 06-08-2008 09:43
temat Do parcha
podpisane przez gmail.com
wysłane przez gmail.com

I ty bydlaku zydowski masz 58 lat? Spierdalaj do Izraela ze tez Cie ta Polska ziemia nosi, Wy zmijowe plemie, nigdy nie bedziecie ludzmi, ale co tam i tak sie wykonczycie, parchy. Tay-sachs, mowi ci to cos? skrzetnie to ukrywacie, od tego juz glupiejecie

18 lip 2008

COLOSSEUM LIVE - evergreens (1)

Colosseum to wspaniały zespół znakomitości muzycznych. Rewelacyjny Dick Heckstall-Smith był pierwszym saksofonistą, który przekonał mnie do tego instrumentu w muzyce rockowej. Jego grę na dwóch saksofonach jednocześnie zobaczyłem zupełnie niedawno, oglądając koncert "zjednoczeniowy" sprzed kilku lat. Chris Farlowe - jego głos znany mi jest od wczesnych lat sześćdziesiątych, choćby z utworu Rolling Stones "Out Of Time".




Chris jest "poza czasem" - głos mu się nie starzeje, tylko dojrzewa. Na podwójnej płycie koncertowej" Colosseum Live", nagranej w początku lat siedemdziesiątych w angielskich uczelniach, najbardziej fascynującym utworem jest "Lost Angeles" - długa, kilkunastominutowa rozpędzająca się lokomotywa:



Colosseum odrodziło się 1994 roku w oryginalnym składzie i dało wiele koncertów w całej Europie, gdzie zawsze było najbardziej kochane. Nagrało też znowu parę albumów, może nie tak porazających, jak w latach młodości, ale ciągle wspaniale granych! Z koncetów w roku 1994 utwór "Rope Ladder To The Moon" musicie sobie sami włączyć w you-tube, bo "umieszczanie filmu na stronach zostało wyłączone na żądanie":

http://pl.youtube.com/watch?v=sTboKwTeXl0&feature=related

Dick Heckstall-Smith zmarł w 2004 roku - pozostała muzyka. "Stormy Monday" to jeden z superbluesów, granych przez wszystkich od zawsze. Tutaj, jeszcze przed ponownym zjednoczeniem w 1994 roku, wykonują go dwaj kolosalni przyjaciele Dick i Chris:



Muzyka łagodzi obyczaje?
:)

16 lip 2008

Fajnie jest...

...mieć swoje miejsce, nawet jeśli się do niego zagląda rzadko...

Koniec mojej uciechy!!! Znowu ten durny amerykański mechanizm dostaje szajby przy pisaniu litery "z z kropką". A tyle miesięcy było wszystko w porządku. Nawet nie wiadomo, do kogo się poskarżyć! Co ciekawe, w wyrazie "poskarżyć" już było bez jaj! Może to jednak chwilowe zagięcie przestrzeni?

Żyję, choć mało piszę tutaj...

Pozdrowienia wszyskim!

9 lip 2008

John McLaughlin na Wrocławskim Festiwalu Gitarowym

John McLaughlin wystąpi w listopadzie na Wrocławskim Festiwalu Gitarowym. Towarzyszyć mu będzie m.in. Chick Corea.Koncert zaplanowany jest na 14 listopada. – To będzie niezwykłe wydarzenie na początek Wrocławskiego Festiwalu Gitarowego – mówi jeden z organizatorów imprezy Krzysztof Pełech. Ceny biletów nie są jeszcze znane. - Taką wiadomość przeczytałem dziś na stronie Polskiego Radia Wrocław a jescze wcześniej usłyszałem w porannej Trójce

No to mnie dzisiaj siekła ta wiadomość. To będzie JEDYNY koncert w Polsce! Nie pójść na to wydarzenie to będzie grzech zaniedbania i lenistwa…

John towarzyszy mi muzycznie od czasów Milesa Davisa, poprzez wszystko, co robił do dziś. Krzysztof Pełech to wrocławianin z którego możemy być dumni przed całym światem! Brawo i dzięki.

20 cze 2008

Malleus Maleficarum

czyli Młot na czarownice

w postaci listu, który jest rozsyłany przez obrońców życia:

"Ekscelencjo, Przewielebny Księże Biskupie Na podstawie informacji podanych przez środki masowego przekazu można powziąć uzasadnione podejrzenie o zaciągnięciu przez panią Minister Zdrowia Ewę Kopacz ekskomuniki latae sententiae na podstawie kanonów 1398 oraz 1329 §2 Kodeksu Prawa Kanonicznego. Pani minister Kopacz, jak sama powiedziała w programie „Teraz my” w TVN dnia 16.06.2008, wspólnie i w porozumieniu z Rzecznikiem Praw Pacjenta, pomogła w zorganizowaniu aborcji u 14-letniej uczennicy z Lublina („Agaty”) poprzez pomoc prawną oraz znalezienie szpitala gotowego na przeprowadzenie aborcji. W mediach podano informację, że kilka szpitali odmówiło wykonania aborcji z powodów etycznych, więc bez udziału pani Kopacz przeprowadzenie przerwania ciąży najprawdopodobniej byłoby niemożliwe. Ponieważ w dniu 18.06.2008 agencja KAI podała informację o przeprowadzeniu dzień wcześniej aborcji u 14-letniej „Agaty”, wszystkie osoby pomagające w jej przeprowadzeniu zaciągnęły ekskomunikę latae sententiae, na podstawie kanonu 1329 §2 jako wspólnicy. Pani minister Ewa Kopacz mieszka w Szydłowcu, wiec podlega pod jurysdykcję Waszej Ekscelencji. Z uwagi na możliwość zgorszenia (pani Kopacz podaje się za katoliczkę i osobę głęboko wierzącą) pokornie proszę o zbadanie, czy pani minister Kopacz zaciągnęła ekskomunikę oraz w przypadku pozytywnego orzeczenia – o publiczne zadeklarowanie jej zaciągnięcia stosownym dekretem. In Christo."

Fronda powinna zrobić kukłę pani minister, przywiązać do słupa, obłożyć dobrze wysuszonym drewnem i podpalić. Przedtem jednak należy skropić stos wodą święconą i odmówić paciorek.

11 cze 2008

GDY ŻYŁY DINOZAURY (15)

W którąś niedzielę, która, o dziwo, była też w Sojuzie dniem wolnym od pracy, wybraliśmy się bardziej oficjalnie, bo z kolegami Rosjanami, na wycieczkę po zabytkach wspaniałej historii miasta. Żar się lał z nieba jak z hutniczego pieca podczas spustu surówki. Zaczęliśmy od Isakijewskogo Soboru, licząc na przyjemny chłód we wnętrzu. Ogromna świątynia została zbudowana na wzór Bazyliki Św. Piotra w Rzymie. Tyle że w Rzymie świątynia była świątynią a w Leningradzie świątynia była świątynią wiedzy oraz obiektem muzealnym. Niebotyczną odległość od sklepienia kopuły do posadzki wykorzystano do zawieszenie wahadła, które pokazywało, że ziemia się obraca. Maksymalne wychylenia wahadła przesuwały się miarowo po obwodzie ogromnego koła wyznaczonego na posadzce. Dokładniej tego zjawiska nie potrafię wytłumaczyć, bez szkody dla czytelników...
.
Wdrapaliśmy się też na tarasy zewnętrzne pod kopułą, skąd wypatrzyliśmy na dole cysternę z kwasem chlebowym, zaparkowaną w jakiejś cichej uliczce dobiegającej do ogromnego placu wokół soboru. Przyległy do placu park miał kilka punktów z napojami chłodzącymi, ale z góry widać było przy każdym z nich długachne kolejki spieczonych i spragnionych wycieczkowiczów. Zbiegliśmy szybko ku odkrytej cysternie i po chwili raczyliśmy się rozkosznie zimnym, przyjemnie kwaskowym napojem. Wytrąbiliśmy pewnie po trzy kufle na wysuszone gardła, co po pewnym czasie stało się przyczyną usilnych poszukiwań pisuarów. Dopiero po latach, w Polsce, opowiadano mi o masie robaków, które jakoby żyją na dnie tych cystern i są podobno naturalnie związane z produkcją tego napitku.. Nie wiem, czy można w to wierzyć, bo kwas chlebowy każdy może sobie domowym sposobem wyprodukować z czerstwego chleba razowego, miodu czy cukru i wody, i pewnie w trakcie wytwarzania żadne robactwo nie powstaje. Może to był „czarny pijar” wrogów socjalizmu?
.
Innym obowiązkowym punktem odwiedzin było Muzeum Rewolucji. Przechodziliśmy obojętnie od sali do sali, gdy młoda krasawica-przewodniczka poinformowała nas, że zbliżamy się do sali Feliksa Dzierżyńskiego. My w zamian poinformowaliśmy, że to był, niestety, Polak, na co ona wraz z naszymi Rosjanami oburzona się nie zgodziła! Weszliśmy więc do miejsca pamięci i pod tablicą przy wejściu, na której ogromnymi literami wypisano słynne hasło Feliksa: „Być komunistą, to znaczy, mieć chłodny umysł, gorące serce i czyste ręce!”, wisiała tablica z życiorysem Feliksa Edmundowicza, syna polskiej ziemi, szlachcica ze starego rodu.
.
Nasza Cicerona łaskawym okiem na nas od tej chwili spoglądała, dopóki nie doszliśmy do gigantycznej sali, w której pośrodku długiej ściany, naprzeciw ściany całej przeszklonej oknami, widać było replikę bramy-kraty do Pałacu Zimowego. Znali ją wszyscy z tysięcy reprodukcji obrazu, na którym bolszewicy wdrapują się na nią i siła ją otwierają, atakowani przez broniących pałac kadetów. I w sali też widać uchyloną potężną kratę, obwałowaną workami z piaskiem, na których ustawiono cekaem i porzucone w popłochu karabiny z długimi bagnetami. Zostaliśmy trochę z tyłu, gdy nasza grupa opuszczała tę martwą inscenizację i zapytaliśmy oprowadzającą, czy we trójkę mogli byśmy sobie zrobić zdjęcie przy bramie. Dziewczyna zgodziła się ale my pytaliśmy dalej, bo chcieliśmy na zdjęciu być widoczni przy cekaemie za tym obwałowaniem! Panienkę zatkało i bez słowa pobiegła na czoło grupy.
.
Kilka razy włóczyliśmy się leniwie Newskim Prospektem, obserwując spacerujące dziewczęta i wypatrując tych ładnych. Nie było takich zbyt wiele, a te naprawdę interesujące, ku naszemu zdumieniu, najczęściej mówiły ze sobą po polsku. To był powód do zadowolenia i dumy narodowej. Zupełnie odwrotnie niż z Feliksem Edmundowiczem...

6 cze 2008

GDY ŻYŁY DINOZAURY (14)

Już w pierwszych dniach przeżyliśmy szok, gdy okazało się że radzieccy studenci na obozach pracy są zmuszani do pracy przez dziesięć godzin dziennie! Po dwóch, trzech dniach zagroziliśmy, że ogłosimy strajk. Naczalstwo zdurniało. Na zwołanym naprędce zebraniu przedstawiliśmy swoje stanowisko. Po pierwsze – studenci radzieccy, pracujący w Polsce mają ośmiogodzinny dzień pracy. Po drugie – to przecież Lenin wywołał rewolucję październikową, by wywalczyć dla rosyjskiego i światowego proletariatu skrócenie czasu pracy do ośmiu godzin, zamiast właśnie dziesięciu czy dwunastu albo, nie daj Bóg i Partia cała, czternastu! Bezczelność i logika tej argumentacji oraz świętość nazwiska Wodza były tak bezdyskusyjne, że naczalstwo, ku naszemu zdumieniu, zgodziło się od razu! Jak się później okazało, byliśmy jedynym obozem studenckim w obłasti leningradzkiej a może i w całym Sojuzie, który pracował tylko osiem godzinek! Luz totalny. A nie był to koniec naszych anarchizujących działań…
.
Po sukcesie żądań pracowniczych przeszliśmy do spraw socjalnych. Żarcie, jak już wspominałem, było ohydne. Większość tego, co dostawaliśmy, oddawaliśmy do wiadra na zlewki, ku radości świń sowchozowych. Lekarka codziennie, z rosnącym zafrasowaniem, obserwowała rosnące napełnienie wiadra. Po kilku dniach wybuchliśmy głośnym rozżaleniem, wytykając naczalstwu, że tak ciężko pracujemy a tak nędznie jemy. Rozpoczęło się niezaplanowane, nadzwyczajne zebranie komsomolskie, na którym w szczegółach opowiedzieliśmy o warunkach w jakich studenci radzieccy pracują u nas i co jedzą.
.
Pod koniec tej długiej wymiany zdań do naszego barakoklubu wszedł jeden z rosyjskich studentów z wielkim pakietem, owiniętym w szary papier. Kamandir rozwinął zawiniątko i ujrzeliśmy pełno szaszłyków, po które wysłał do Leningradu, by zatkać nasze rozżalone i wygłodniałe gęby. Dał na to ruble z własnej kieszeni! Zrobiło się nam nieco głupio, bo to przecież nie nasze naczalstwo było winne całego bajzlu w jakim tkwiliśmy. Na skargę wypadało by pojechać na Kreml – do Moskwy.
.
Nasz bunt kulinarny przyniósł jednak poprawę. Okazało się, że całym żywieniem zajmowała się Irina, córeczka bogatych i wpływowych rodziców, więc zupełnie nie umiejąca gotować, przygotowywać potraw, zwłaszcza za nędzne obozowe stawki. W trybie nagłym kamandir sprowadził swoją żone, sympatyczną spokojną Rosjankę, która z niczego potrafiła zrobić coś, jak każda normalna kobieta w każdym nienormalnym socjalistycznym kraju! Nie była ona jednak gwarancją spokoju…
.
Okazało się, że podczas pobytu na obozie nie możemy wyjeżdżać samodzielnie do Leningradu. Coś jak „zakaz opuszczania koszar” w wojsku! Rozsierdziło nas to setnie i wygarnęliśmy naczalstwu, że zdecydowaliśmy się na przyjazd tutaj, bo wiedzieliśmy, jak piękne jest to miasto. Byliśmy przekonani, ze zakwaterowani będziemy w akademiku w centrum miasta, tak jak to jest normalne wszędzie, przynajmniej u nas w Polsce. I po pracy będziemy mogli spędzać czas wolny zwiedzając miasto, chodząc do kina, teatru czy klubów studenckich albo włócząc się po ulicach, by zobaczyć jak żyją ludzie, gdzie robią zakupy, co robią wieczorem. Dość nam już warunków, jakie przygotowali nam towarzysze radzieccy, i na ten zakaz my nie zgadzamy się! Za własne pieniądze będziemy wyjeżdżać do centrum po skończeniu pracy, kiedy nam się tylko zechce. Jedynie zgodziliśmy się, by wracać przed dziesiątą wieczorem na kwaterę. Naczalstwo rozdziawiło gęby i musiało przełknąć tę naszą kontrrewolucyjną rezolucję.
.
Nie jeździliśmy do Leningradu zbyt często, bo po robocie byliśmy dość zmęczeni, ale zdarzyło się parę wypraw. Naczalstwo udawało, że nie zauważa naszej niesubordynacji. My nie urządzaliśmy demonstracji. Przebieraliśmy się w normalne ubrania i po obiedzie kierowaliśmy się do nieodległej stacji „elektriczki”, czyli kolejki podmiejskiej, która w pół godziny i za kilka kopiejek dowoziła nas w samo serce miasta.
.
Nasza trójka wyprawiła się kiedyś do kina. Na western produkcji polsko-enerdowskiej. W filmie Polskę reprezentowali Barbara Brylska i Leon Niemczyk. Film nazywał się „Biełyje Wołki”, co po polsku znaczy „Białe Wilki”. Już przed filmem przeżyliśmy atrakcję jak z Dzikiego Zachodu. Na sali w jednym z rzędów spał widz, który pozostał najwyraźniej z poprzedniego seansu. Bileterka próbowała go obudzić i wyprosić – wtedy okazało się, że jest nawalony i bełkotliwy oraz trudnousuwalny. Po chwili sprowadziła milicjanta, który podszedł do awanturnika, nacisnął na szyi delikwenta jakieś tajemne miejsce albo żyłkę i koleś potulnie dał się wyprowadzić, mrucząc cicho z bólu.
.
Z filmu pamiętam, że nas strasznie śmieszył, choć nie był komedią. Powodem rozbawienia były rosyjskie dialogi. W podejrzanej spelunie, dyżurny czarny charakter filmów z NRD, Leon Niemczyk przemawia do kowboja: -„Mistier Dżons, wy chatitie stakanczyk briendy?”Głośnym śmiechem ryknęliśmy na widok Indian, siedzących wokół ogniska i przekazujących sobie fajkę pokoju ze słowami: -„Howg, ja wsio skazał!” Na szczęście, mimo tak oburzających reakcji na socjalistyczny łestern, żaden milicjant nie został wezwany, by nas wyprowadzić...

29 maj 2008

GDY ŻYŁY DINOZAURY (13)

W kilka dni zostały wylane stopy fundamentowe pod murowanie ceglanych filarów. Cegły zostały zwiezione i poukładane w pobliżu. Cegły były silikatowe, co oznacza białe cegły odlewane ze specjalnej mieszanki cementowej. Cały Sojuz był zamurowywany takimi cegłami – znałem je z Polesia i wcale mi się nie podobały. Rozdzielono nas na dwie grupy: murującą i okorowującą bale drewniane. Nasza zgrana trójka zgłosiła się na okorowywaczy. Wydawało nam się, że praca będzie lżejsza i ciekawsza. Przywieziono pnie świerkowe i zwalono na uboczu. Spece od drewna pobrali narzędzia: nowiuteńkie siekiery i osełki do ich ostrzenia. Spytałem o narzędzia do zdejmowania kory, jakie widziałem w Polsce – takie noże z rękojeściami na obu końcach, którymi u nas czyszczono pnie. Powiedziano, że siekiery są wystarczające!
.
Najpierw bale cięliśmy ręcznymi piłami na drewnianych kozłach. Wtaszczenie pni na nie wymagało wysiłku kilkuosobowego. Rżnięcie - wysiłku dwuosobowego. Okorowanie wymagało wysiłku jednoosobowego. Robota była dość ciężka i raczej nudna. Gdy już się nią znużyliśmy, to dla oddechu wymyśliliśmy zawody w dzielenie korników przy użyciu siekiery – komu się uda na więcej części. Korników pod korą było zatrzęsienie. Zastanawiałem się, w ile lat zeżrą całe ściany budowanych przez nas chlewni.
.
Do zawodów przygotowaliśmy się metodycznie. Siekiery zostały naostrzone do niebezpiecznego stanu. Reguła nakazywała cios siekierą sponad głowy, pełnym zamachem. Na początku nam nie wychodziło. Śmiechu było co nie miara. Najgłośniej śmiał się Purwin. On też musiał opowiedzieć o zawodach naczalstwu! Od tego donosu właśnie został nazwany Kurwin. Po pracy zwołano nadzwyczajne zebranie. Rozległa się komenda: „Stanawitieś na liniejku” (zbiórka na apel) i następnie „Szałkowski, Czajniewicz, Wojko – wystupi!”. Rozśmieszyło nas trzech, że każde z naszych nazwisk zostało idiotycznie zniekształcone. Wystąpiliśmy trzy kroki i usłyszeliśmy formułkę nagany za opieprzanie się w pracy i ośmieszanie socjalistycznego wysiłku. Po apelu otrzymaliśmy zasłużone gratulacje od kolegów, milczącą aprobatę wzrokową od Rosjan oraz zakłopotane spojrzenie Kurwina, którego nie dostrzegaliśmy do końca pobytu.
.
Praca była ciężka i człowiek wracał zmęczony i spocony do miejsca zakwaterowania a tam czekały na nas umywalki łagrowe. Była to zdumiewająca konstrukcja sanitarna: rura poziomo umocowana na podporach na wysokości mniejszej niż metr miała wywiercone otwory na obie strony. Dwa rzędy chłopa stawały po obu stronach, dyżurny włączał wodę i ciurkała perliście prosto do nastawionych dłoni. Gdy było upalnie to woda bywała nawet ciepła. Nie pamiętam tylko co robiliśmy, gdy padał deszcz. Może myliśmy się podnosząc twarze do góry? Towarzysze naczalstwo sami uznali, że raz w tygodniu jeździmy do bani, by zmyć brud nagromadzony, a trudny do usunięcia przy rurze.
.
Bania, czyli łaźnia, to starorosyjski, albo i starosłowiański wynalazek, którego komunizm nie zdołał zniszczyć. W hallu były kasy, w których kupowało się za kilkadziesiąt kopiejek bilet wstępu. Dalej obszerne szatnie z szafkami na ubrania i rzeczy, solidnie i pewnie zamykanymi. Tam urzędowali łaziebni, sprzedający brzozowe rózgi, szorstkie włókniste moczałki do szorowania oraz piwo! Po kąpieli mogliśmy do woli łamać „suchoj zakon” – przecież nie byliśmy w łagrze, tylko w bani. Kąpiel odbywała się w wielkiej sali z prysznicami w otwartych boksach kabinowych. Ale najciekawsze kryło się za wahadłowymi drzwiami, zza których wyłaniały się zaczerwienione golasy. Weszliśmy tam zaintrygowani. To była właściwa bania parowa. Niewielkie pomieszczenie z kilkoma szerokimi i wysokimi stopniami-legowiskami. Już na dole sucha, przegrzana para zatykała dech a im wyżej, tym gorzej. Na najwyższym poziomie mogliśmy wytrzymać kilka chwil. Gdy wydawało się, że rozpłyniemy się z żaru, wypadaliśmy przez te saloonowe drzwi wprost pod lodowaty prysznic. W kilkanaście minut cały brud i znużenie łagrowe znikały. Rozgrzani do czerwoności, owinięci w puszyste ręczniki, wracaliśmy do szatni na flaszkę piwa albo i dwie, trzy...

28 maj 2008

GDY ŻYŁY DINOZAURY (12)

Powrócę do wyprawy po stroje robocze, które wydobywałem z przepastnych podziemi leningradzkiej twierdzy Komsomołu. Wybrałem więc z wielkim trudem umundurowanie dla strojatriadu (oddziału budowlanego) Szuszary. Przeniosłem owe dobra do autobusu, którym pojechaliśmy dalej, do sklepu z materiałami piśmiennymi i dekoracyjnymi. Z dostępnych artykułów wybrałem grubą rolę brystolu, pędzle, farby plakatowe, farby wodoodporne oraz materiał na flagę. Komisarz nie skąpił funduszy na propagandę wizualną. Tak się przekonywało naród do kochania ustroju, partii, przywódców i wodzów. Pędzlem i pałką. A także elektryfikacją i kinematografią...
.
Nad wejściem do baraku z salą zebrań umieściłem tablicę drewnianą, na której namalowałem napis „KOP KŁUB”, czego nie trzeba tłumaczyć na polski. Nazwę zaproponowali po dłuższej dyskusji towarzysze radzieccy. Była wesoła! A o wesołą nazwę im chodziło. Tylko my nie potrafiliśmy dobrej i wesołej nazwy zaproponować. Rosjanie nie czuli naszego poczucia humoru. Po zaserwowaniu im dłuższej serii kawałów abstrakcyjnych, które nie spowodowały nawet skrzywienia ust, usłyszeliśmy, że jest to „polskaja forma jumora”. Dlatego żadna z naszych propozycji nazewniczych nie wywołała entuzjazmu. Radzieckie poczucie humoru było ziemią nieznaną dla polskich liberałów.
.
Na wszystkich ścianach klubu, poza oknami i drzwiami, rozciągnąłem brystol z rolki, który wymalowałem tak, jak robiło się w polskich klubach studenckich. Były to motywy stylizowane na hipisowską neosecesję, którą lubię do dziś. Kolorowe, krzykliwe i dające po gałach. „Dzieło” zostało przełknięte przez miejscowych i zaakceptowane przez naszych. Trochę roboty miałem z flagą, na której musiałem umieścić napis „komsomolskij strojatriad Szuszary”. Zupełnie jak w dowcipie o rosyjskim marynarzu, który na penisie kazał wytatuować wzdłuż napis „pamiątka z podrózy czarnomorskiej do Konstantynopola”. Na fladze były też skrzyżowane szpadle. Szmaciane cacko wyglądało pięknie! Tak przynajmniej ocenili towarzysze radzieccy. Po pierwszym deszczu wodoodporna farba puściła i flaga wyglądała jak zapłakane lico lekkiej panienki, wymalowanej peerelowskimi kosmetykami. I tak flaga prezentowała się do końca naszego pobytu.
.
Pod tą flagą, wesoło i po radziecku łopocącą na wietrze, odbywały się codzienne poranne apele obozowe. Odbyły się też dwa apele niecodzienne – nadzwyczajne! Jeden został sprowokowany naruszeniem „suchego zakonu” i nie chodziło o osądzone już przewinienie Iriny i Tamary. Nasz obóz został uznany za najlepszy w całej „obłasti” leningradzkiej i oznajmiono nam radosną nowinę, że odwiedzi nas telewizja, by nakręcić o nas program! Nie podano nam jedynie, kiedy to nastąpi. Nastąpiła za to fala upałów. Pewnego dnia, gdy po raz kolejny zepsuł się autobus i wracaliśmy „pieszkom” po pracy na obiad, mijaliśmy kiosk w którym sprzedawano piwo. Żar lejący się z nieba rozluźnił nasz respekt wobec zakazów i pozwoliliśmy sobie wypić po kuflu dla ochłody. Ruszyliśmy dalej pustą, piaszczystą drogą.
.
Kilku najbardziej spragnionych zostało z tyłu na drugi kufelek. Po chwili minęły nas, kurząc niemiłosiernie, dwa gaziki. Gdy doszliśmy do obozu, na placu apelowym stały już te samochody. To była właśnie leningradzka telewizja i działacze polityczni. Grupa medialna najpierw dotarła do kilku z naszych, leniwie popijających piwko, zatrzymała się i kazała im natychmiast odstawić kufle i pędem wracać do obozu. Koledzy spożywali płyny kupione za własne pieniądze, więc dosadnie odpowiedzieli nieznajomym, co myślą o takich nakazach. Wkurzeni aparatczycy minęli nas i zwołali, po skompletowaniu całej załogi obozowej, karny apel. Główną karą było zrezygnowanie telewizji z nas. Żadnego filmowania ani wywiadów nie będzie! Pomniejszą karą była groźba natychmiastowego odesłania wszystkich do granicy, czyli wyrzucenie na zbity pysk z radzieckiego raju! Do dziś nie mam pojęcia, dlaczego tak się nie stało. Może chodziło tylko o pogróżkę, bo rzeczywiste wydalenie nas mogło być groźniejsze dla strony zapraszającej niż dla nas.

GDY ŻYŁY DINOZAURY (11)

W 1970 roku w Leningradzie było nas dwudziestu studentów i młodych asystentów. Szefem grupy był Zbyszek B., absolwent i młody asystent wydziału górniczego. Nie żyje od kilku lat – powalił go atak serca. Wśród tych już po dyplomie był Sławek P., asystent wydziału inżynierii sanitarnej. Wiecznie roześmiany dowcipniś i smakosz trunków mocnych, słabszych oraz piwa. Wiele lat temu zabiła go marskość wątroby. Nasza trójka żyje i ma się nieźle. Ja – krajowy, Leszek – australijski i Zbyszek – północnoamerykański, choć coraz częściej biznesowo-polski.
.
Wśród nas ginęła mała grupka Rosjan – mogło być pięciu studentów i trzy, cztery diewoczki. Mużcziny mieszkali z nami, żienszcziny za drewnianym przepierzeniem. Zapamiętałem tylko jednego z Rosjan – nazywał się Purwin. Ponieważ jednak szybko okazało się, że był samorodnym talentem donosicielstwa i komsomolskim ideowcem, to nazwaliśmy go Kurwin.
.
Płeć piękną reprezentowały cztery krasawice. Dwie z nich szybko okazały się przedstawicielkami czerwonej burżuazji, co nas zdumiało niepomiernie. Mimo rodzinnych koneksji musiały jak każdy zwyczajny student harować na obozie komsomolskim. To była widocznie ta demokracja socjalistyczna. Każdy radziecki student musiał być członkiem Komsomołu. Każdy komsomolec musiał jeździć na wakacyjne obozy pracy. Dlatego Irina pracowała z nami. Krzepka dziewucha, będąca córką konstruktora okrętów wojennych, zabijała stres koniaczkiem, wypijanym z Tamarą, córką pierwszego sekretarza partii największej leningradzkiej dzielnicy robotniczej.
.
Popijanie mogło odbywać się tylko w najściślejszej konspiracji! Na obozach komsomolskich obowiązywał suchoj zakon. Znaczy to „suche prawo”, czyli zakaz picia alkoholu. W państwie, w którym piją wszyscy, tak drastyczny zakaz był powodem kolejnego naszego zdziwienia. Do tej prohibicji dodano jeszcze zakaz gry w karty, co doprowadziło do powstania polskiej podziemnej komórki brydżowej wśród naszych karcianych nałogowców. Po pracy i obiedzie czwórka brydżowa znikała w krzakach na nielegalne partyjki. Na nic się zdały tłumaczenia, że brydż to gra sportowa, grana na poważnych zawodach po całym świecie. Ostatnim rygorem, dodanym do dwóch poprzednich, był zakaz pływania! Wydano go po utopieniu się jakiegoś studenta, nie wiadomo nawet gdzie i kiedy. “Utopił się pływając? To zakazujemy pływania!” Gdy więc odkryliśmy niedaleko pola budowy chlewni zaciszny staw, otoczony soczystymi szuwarami, to chodziliśmy popływać jak cichociemni. Odchodziliśmy bezszelestnie a pływaliśmy bez chlupnięcia.
.
Co znaczy złamanie zakonu mieliśmy okazję przekonać się wkrótce. Po tygodniu, dwóch zwołano zebranie komsomolskie, na którym miano osądzić dwie koleżanki, które przyłapano na zbrodniczym popijaniu. Zostały podpatrzone przez kierowcę sowchozowego autobusy, gdy wyrzucały puste butelki po koniaku, wypijanym w krzakach na pociechę. Irina i Tamara, wydelikacone życiem w bogatych domach radzieckich notabli, źle znosiły ciężką pracę i prymitywne warunki bytowe. Życie obozowe było dla nich syberyjską katorgą.
.
Na zebranie komsomolskie, które miało osądzić pijackie przestępczynie, naczalstwo obozowe zaprosiło oficjeli z Leningradu. Wszystko miało się potoczyć wedle dobrze wypraktykowanej procedury. Nie wzięto pod uwagę tylko jednego nowego czynnika – czynnika ludzkiego. Nieprzewidywalnego! Tym elementem, który zakłócił dobrze działającą komsomolską maszynkę ideologiczną byliśmy my. Na dwa tygodnie uczyniono z nas komsomolców. Z wszelkimi prawami – głosowania, zadawania pytań i dyskutowania.
.
Gdy zjawili się dwaj przedstawiciele komitetu obłastnego komandir przedstawił w szczegółach, jak to koleżanki Irina i Tamara miały w pogardzie suchoj zakon. Nas wszystko to dziwiło wielce, więc zadawaliśmy pytania, dziwiące pytanych. – Co grozi za złamanie zakazu? – Wyrzucenie z obozu! – Co grozi za wyrzucenie z obozu? – Wyrzucenie z Komsomołu! – Co grozi za wyrzucenie z Komsomołu? – Wyrzucenie ze studiów! – Jak można wrócić na studia po takim wyrzuceniu? – Zdając od nowa na pierwszy rok! – Ale dziewczyny już ukończyły trzeci rok! – To nic!
.
Po takich pytaniach i odpowiedziach nastąpiło głosowanie. Za wyrzuceniem głosowało czteroosobowe naczalstwo oraz Kurwin, przeciw było dwudziestu Polaków a reszta Rosjan i dwie Rosjanki wstrzymały się od głosu, co i tak było aktem zdeterminowanej odwagi! Komandir i jego trójka zdurnieli. Oficjele z kamiennymi twarzami zamknęli się z nimi w pokoiku, z którego doszły mnie stłumione słowa złości, jak mogli zapraszać towarzyszy z Leningradu na tak nieprzygotowane zebranie! Nas podczas spotkania nazwano liberałami, co miało być obraźliwe, ale nie było. Nikt z nas nie poczuł wagi tej krytyki.

25 maj 2008

GDY ŻYŁY DINOZAURY (10)

Potrzebnych było kilku chłopa do przywiezienia cementu. Zgłosiłem się wśród kilku pierwszych, licząc że wycieczka do magazynu i załadowanie ciężarowego Ziła workami będzie ciekawsze niż tkwienie na placu budowy. Przyjechaliśmy szybko pod wielgachną szopę. Otwarto potężne wrota i samochód wolno wtoczył się tyłem. Moje poprzednie zdumienia były niczym w porównaniu z tym, co zobaczyłem. W tej szopie składowano cement. Luzem! Na klepisku!!! A my łopatami mieliśmy go wrzucić na ciężarówkę...
.
Zajęło nam to kilka dobrych kwadransów. Tak cztery – sześć. Ciągnęły się godzinami. Do końca dnia smarkałem betonem! Przywieźliśmy ciężarówkę proszku cementowego na pole i inna ekipa zwaliła go do drewnianych pojemników. Zaczęło się mieszanie zaprawy motykami. Szkoda, że nie znaliśmy pieśni burłaków, ciągnących brzegiem Wołgi ciężkie łodzie handlowe pod prąd. Pasowały by też bluesy niewolników pracujących na polach bawełny.
.
Po kilku pierwszych dniach ktoś z naszych zobaczył w oddali, pomiędzy rzędami gotowych chlewni, jakiś dziwny kształt. Wyglądał na potężną betoniarkę z czterystulitrowym pojemnikiem mieszającym. Poszedłem na zwiad z kolegami mechanikami. Maszyna była mi znana – miała kosz na kruszywo podnoszony mechanicznie. Nie była to jakaś betoniareczka, tylko solidna betoniara, używana na dużych budowach. Zgłosiliśmy naczalstwu, że powinniśmy taki skarb uruchomić. Naszą radość zgaszono szybko opowieścią jak to kilka lat temu bietonomieszłka isportiłaś. Wsie swinarniki my pastroili ruczno! Wyjaśniła się też zagadka, dlaczego narożnik jednej chlewni przypominał pionem wieżę w Pizie. Poprzedniego roku wiosna była tak deszczowa, że budowany filar wbił się pochyło w bagnisty grunt i tak już zostało. Opowiadano nam o tym, jak o czynie bohaterskim w walce na froncie walki o zapewnienie dobrobytu ludowi miast i wsi.
.
Zadeklarowaliśmy chęć naprawienia betoniarki ale naszą propozycję odrzucono zdecydowanie. Nie poddaliśmy się tak łatwo – perspektywa ręcznego mieszania zaprawy tygodniami dodała nam sił! Nasi specjaliści z wydziału mechanicznego wykradli się konspiracyjnie, zaopatrzeni jedynie w młotki i obcęgi. W jeden dzień betoniarka została uruchomiona! Podziw sowchozowych pracowników mieszał się z krytyczną oceną naszej pracowitości. Wot Paljaki – leniwyj narod, rabotat’ nie chatiełoś!
.
Jeszcze dzień, dwa trwało wykonanie z bali wysokiego postumentu na betoniarkę i umieszczenie jej na tym podwyższeniu. Teraz z góry na ziemię zjeżdżało metalowe pudło-kosz, do którego sypało się łopatami cement i piasek. Po naciśnięciu przełącznika, pudło wjeżdżało do góry i wsypywało do obracającego się bębna odmierzone kruszywa. Wodę wlewało się szlauchem, który włączała Irina, stojąca kilkadziesiąt metrów dalej. Wystarczyła: Irina! Wkljuczi wadu! A po chwili: Irina! Wykljuczi wadu! Betoniarka była wysko dlatego, że zaprawę z bębna można było wylać wprost do furmanki, bez upierdliwego ładowania łopatami. Transportem zaprawy zajmował się kolega, który pochodził ze wsi i potrafił obsługiwać konika zaprzężonego do furmanki. Tył furmanki był podnoszony w prowadnicach i zaprawa wylewała się prosto do dołu fundamentowego. Ot, my leniwe Polaki!

21 maj 2008

GDY ŻYŁY DINOZAURY (9)

Doszedłem do ściany, czyli do końca spisanych wspomnień łagrowych. Teraz trzeba poddać szare komórki torturze przypominania. Zastosuję chyba metodę luźnych skojarzeń – co się przypomni, obojętnie w jakiej kolejności.
.
Zacznę od tego, co budowaliśmy. Czekała na nas praca przy budowie swinarników. Wzorcowe już stały w równych odstępach. Były to szopy szerokie na jakieś dziesięć metrów, za to długie na kilkadziesiąt.. Kryte niezbyt stromymi, dwuspadowymi dachami. Ściany miały drewniane, z solidnych bali, wsuwanych poziomo pomiędzy ceglane filary. Obok tych istniejących chlewów było obszerne pole, na którym miały się pojawić kolejne szopy przez nas zbudowane.
.
Zaczynaliśmy od początku, co dla mnie, studenta architektury, było dość interesujące, choć technologia i wykonanie zapowiadało się na raczej prostackie. Tak pewnie budowano przez setki lat, więc miałem od razu zajęcia z historii architektury. Najpierw należało wykopać doły na fundamenty pod wspomniane ceglane filary. Każdy dostał szpadel i łopatę i ruszył do swego przydziałowego miejsca. Filary były na dwie cegły, więc doły miały nieco mniej niż metr na metr. Pierwsze wbicie szpadli w ziemię...
.
Pierwsze zdumienie! Jedni trafili na tak zbitą ziemię, że musieli poprosić o kilofy, by kruszyć wierzchnią, zbitą i twardą jak beton ziemię. Inni znaleźli się na gruncie, który był podejrzanie elastyczny – gdy się na nim podskoczyło to falował jak trzęsawisko. Leningrad pobudowano blisko morza, na terenach podmokłych, poprzecinanych rzekami, rzeczkami i różnymi kanałami. Do dziś nazywany jest „Wenecją Północy”. Dalekie obrzeża metropolii też były podmokłe i bagniste. Dlatego niektórzy z nas wkuwali się w ziemię a inni, kilka metrów dalej, wybierali z dołu osuwające się błocko. Kilka dni upłynęło, nim uporaliśmy się z tymi dołami fundamentowymi.
.
Kolejny etap to betonowanie dołów fundamentowych. Okazało się to poważnym przedsięwzięciem logistycznym. Skomplikowanym wielce. Zrodziło też masę problemów. Do produkcji mieszanki cementowej towarzysze radzieccy podeszli po komsomolsku metodycznie. Przywieźli dechy, z których cieśle sowchozowi sprawnie zbili duży kwadratowy basen z niewysokim brzegiem. Przyglądaliśmy się temu zdumieni. Dzieło to przypominało mi nieco podobne zbiorniki, które jako dzieciak widywałem na wsi. W nich motykami ręcznie mieszało się zaprawę wapienną czy cementową do murowania jakichś wsiowych budek.
.
Nie myliłem się! Zwieziono piasek oraz dostarczono motyki z długimi trzonkami. Nad głowami przelatywały niekiedy potężne odrzutowce pasażerskie, dowożące turystów do Leningradu. My tkwiliśmy w czasach Kazimierza Wielkiego, który zastał Polskę drewnianą a zostawił murowaną. Łącznikiem ze współczesnością miał być cement. W średniowieczu używano tylko wapna…

14 maj 2008

60 lat na dobry początek!


Z okazji 60-tej rocznicy powstania Państwa Izrael życzę szczęścia i powodzenia wszystkim jego obywatelom!
:)
Pokoju, bezpieczeństwa, stabilności i zrozumienia w świecie dla Waszych aspiracji.
:)
Szalom!

11 maj 2008

CHLEB


To u góry, to drugi wypiek. Na dole chleb "dziewiczy"




Upiekliśmy z Naj chleb. Pierwszy raz w życiu!
.


Dostała przepis od przyjaciółki u której próbowaliśmy i nam zasmakował. I to był błąd! W przepisie było tak: na litr wody kilogram mąki i paczuszka drożdży. Gdy wszedłem do kuchni po jakimś czasie z dwu foremek wykipiała jakaś dziwna masa, wyglądająca jak womiciny. Przypomniałem sobie dziecięce wspomnienia ze wsi i babcię wyjmującąj bochny z pieca. Ciasto ma odchodzić od ręki. Wyciągnąłem oślizgłe, kleiste gluty z foremek i podsypując mąki zacząłem wyrabiać rękoczynem. Po kwadransie ciasto odchodziło. Dodałem podobno jeszcze pół kilograma mąki – nie liczyłem…
.
Wklepałem ciasto do foremek, tym razem trzech – do połowy. Znowu urosło, wyłażąc ponad brzeg, ale nie wylało się, tylko niby poducha wybrzuszało się do góry. Tak powędrowało do piecyka na trzy kwadranse, które zaordynowała moja Naj. Dla mnie jeszcze za mało się zbrązowiło, ale nie oponowałem, bo poprzedniego dnia pizzę Naj przywęgliła nieco od spodu. Wyglądały bochenki chlebowo i pachniały chlebowo. Po ostygnięciu pierwsze krojenie. Nieco się kruszy, ale trzyma formę. Smak znakomity! Czarnuszka oraz ziarna dyni i słonecznika zostały dodane do masy.
.


Pogooglowałem i wariactwo – pełno chlebów, przepisów, maszyn do pieczenia, gotowych mieszanek. Pozostanę chyba przy samodzielnym odkrywaniu tajemnic chleba. Czy ktoś piekł chleb? Czekam na rady podstawowe. Naczytałem się o maszynach cudnych wszystkorobiących samodzielnie ale pod informacjami o nich, na forum, było wiele pytań co robić, bo chleb był niesmaczny albo nie urósł albo szlag coś trafił. Będę się więc parał ręcznym miesieniem ciasta, co może być dobrą zaprawą siłową. Pewnie będę też dążył do własnych receptur, bo oczywiście gotowe mieszanki to dyshonor. A dodatków smakowych można wymyślać wiele i próbować efektu. Może mi się to znudzi a może nie…


.
Kupiłem w przecenie śliczną książkę Piotra Kowalskiego “Opowieść o chlebie, czyli nasz powszedni” – Receptury stare i nowe opracował Julian Piotrowski. Wydało wydawnictwo IKON, roku nie podało… Receptury różnych chlebów na końcowych 30-tu stronach. Z książką “Chleb” wydaną świeżo przez Świat Książki mam niezły zaczątek biblioteczki początkującego piekarza…
.
Drugi wypiek za mną! Już jestem mądrzejszy niż za pierwszym razem. Kupiłem mąkę orkiszową, mąkę chlebową pszenną 1100 oraz mąkę pszenną 650. Ni cholery nie wiem, co znaczą te liczby, ale się doczytałem, że dla chlebów te liczby muszą być wyższe od 450 czy 500.
.

No i tym razem smarowałem wierzch kilkukrotnie wodą, poczynając od zera a kończąc na upieczonych bochenkach. Jak się okazało - chleb był dobry, choć moja Naj zastanawiała się, czy ten pierwszy nie był lepszy. Był inny. Ten drugi jest z innej mąki a właściwie mieszanki mąk chlebowych. Może ktoś wie, co znaczą liczby na mąkach???

1 maj 2008

Socjopatycznej Malkontentce!

Pozdrowienia i do zobaczenia Twoich tekstów...
: )



28 kwi 2008

nareszcie...

...rosną funkie!

11 kwi 2008

Uliczna sztuka...



...rodem z Wrocławia. Zabawne wykorzystanie blachownicy mostowej (jak sądzę), która nie poszła na złom, tylko stała się rzeźbą...

ps. Minął miesiąc i tylko taka notka - wiosenny ogród wzywa mnie i wysysa siły. Rośliny nie mogą czekać, więc poczekać musi blog. Gdy rośliny się rozwiną, to chociaż je tu zaprezentuję...
:)

10 mar 2008

Nick czy imię i nazwisko?

Już mi się zdarzyło w sieci podać swoje imię i nazwisko, by z odsłoniętą przyłbicą odpowiedzieć blogerowi, który z imienia i nazwiska podpisan wygłosił poglądy, które mnie zbulwersowały. Z tym imieniem i nazwiskiem jest jak w starym kawale: “moje imię i nazwisko nic panu nie powie”. Sprawdzałem w googlu – istnieje tam mój “klon”, wymieniony w większej ilości linków niż ja, który w takiej formie niemal nie istnieję. Trudno konkurować urbaniście z fizykiem teoretycznym, zwłaszcza publikującym prace naukowe. Mój klon niewiele z tego ma, bo odpowiedział mi, że za chlebem musiał wyjechać ze swego ośrodka naukowego do niemieckiej firmy elektronicznej.

Spróbowałem poszukać siebie w “naszej klasie”. Mnie tam nie ma, bo po krzykliwej akcji o niepewnym chronieniu danych osobowych zostałem tam jako Jacek Sz., za to moich klonów naliczyłem dziewiętnastu! Więc ze mną, anonimowym, jest nas w “naszej klasie” dwudziestu!!! Ta dziewiętnastka nie pisuje w sieci, skoro nie ma ich śladu w googlu, ale istnieje w realu. W swoich środowiskach są znani z mojego imienia i mojego nazwiska! Dopiero przy imionach rodziców i nazwisku rodowym matki pojawiły by się różnice.

Już dawno temu uzmysłowiłem sobie, że w sieci “moje imię i nazwisko nic panu nie powie”. Natomiast jotesz się wyemancypował, stał się autonomiczny. Jest łatwiejszy do odszukania googlem. Wyskakuje podczas szukania tematów muzycznych albo wśród miłośników funkii. Bywał w Salonie24, poszedł do TXT, ma gdzieś swoją chałupę na chamopolu. Próbował uwić jakieś gniazda w dziwnych miejscach. Przysiada gdzieś na gałęzi i zakracze…

Zaczynając blogowanie należy liczyć się z tym, że nick może nam ukraść imię i nazwisko, które po jakimś czasie staje się mało ważne, niezauważalne. Szkoda, że nie pomyślałem o tym na początku!:)

5 mar 2008

Pora wracać do gniazda...

Idzie wiosna, podobno już gdzieś wróciły bociany!

Ja, jak ten bocian, odleciałem do innych krajów blogowych.

Najpierw skusiło mnie do Salonu24. Byłem tam dość długo, prawdę pisząc, jestem tam do teraz, choć rzadko czytuję i jeszcze rzadziej pisuję ! Sprawiłem sobie takie urządzonko do podglądania - netvibes. Mogę w nim zaglądać, co w trawie piszczy i nawet początek piszczenia przeczytać. W S24 po obejrzeniu początku, ostatnio zupełnie nie chce mi się oglądać reszty. Będąc tam długo nauczyłem się przewidywania co dany tuz ma do napisania na każdy temat i już mnie pogłębianie tej wiedzy nie bawi. Grupa takich niezadowolonych założyła Tekstowisko.

Zagnieździłem się w Tekstowisku i było mi tam wygodnie. Są tam ciekawi ludzie, którzy ciekawie pisują. Znalazłem też i takich, którzy mnie nie bawią, więc ich omijam. Na szczęście, takich do omijania jest zdecydowanie mniej niż w S24, więc meandrowania i kluczenia nie tak wiele. Ostatnio jednak coś się pogięło - niektórzy, zwłaszcza twórcy TXT, zwalają na Emmę, że niby huragan zaniżył ludziom poczucie humoru a zawyżył nadwrażliwość. Biedni meteopaci...

Gorzej, że i z TeXTowiska zaczęli ludzie odchodzić demonstracyjnie. Zabierają torebeczkę, wkładają do niej łopatkę, grabki i wiaderko, i wychodzą. Likwidują też cały dorobek, by pozostali nie czerpali nieuprawnionej radości z ich twórczej pracy. Można napisać - z ich krwawicy! Ja nie mam zamiaru odchodzić, bo zdecydowanie w Tekstowisku przeważa rozwaga, sympatia, zrozumienie i empatia nad chamstwem, nietolerancją czy trollingiem. Poza tym opłaciłem swój czasowy pobyt, więc szkoda kasy na odejście bez powodu! :)

Jednak uzmysłowiłem sobie, że ta stara chata, stercząca na chamopolu, to moja główna kwatera blogowa a cała reszta to jakieś filie, dacze czy mieszkania służbowe. Więc odkurzam kąty, sprzątam obejście i wracam!

10 lut 2008

Dwa tygodnie poza "Strachem"...

...i poza granicami chamopola. Niestety nie poświęciłem ich lekturze "Strachu" - zacząłem i po trzech dawkach zrobiłem przerwę. Lektura jest zbyt deprymująca, by ją kontynuować bez przerw. Czytałem wyłącznie polskie relacje, udokumentowane i dostępne w źródłach, które Gross dokładnie wypisuje w bibliografii.

Dokupiłem też książkę "antygrossowską" polskiego historyka Chodakiewicza "Po zagładzie" i odłożyłem na półkę. Dojdę do niej po "Strachu". Powoli mijają zaciekłe dyskusje i połajanki. Umilkły głosy typu "nie czytałem, ale swoje wiem..." Widocznie zainteresowani czytają.

Ja teraz czytam dziwną książkę. "Rockowy Armagedon" George'a R.R. Martina. Armagedon, oprócz ogólnie znanego znaczenia (ostateczna, decydująca walka, bitwa między siłami dobra i zła; przen. wielka, krwawa, wyniszczająca obie strony wojna) to także nazwa znakomitego zespołu rockowego (Armageddon), założonego przez byłego członka The Yardbirds Keitha Relfa, Martina Pugha ze Steamhammer, perkusistę Bobby'ego Caldwella, który nagrywał z Johnnym Winterem oraz basistę Lou Cennamo. Tylko jedna jedyna płyta pozostała po spotkaniu tych znakomitych muzyków. Pochodzi z 1975 roku.

Na książce zachęta samego Stephena Kinga: "najlepszy thriller o popkulturze, jaki dotąd napisano". To mi wystarczyło i nie trzeba mi było dodatku: "rock and roll - miłość i śmierć".
Rockkultura zwyciężyła historię i czytam o zakręconych losach grupy The Nazgul, przetykanych cytatami z tekstów piosenek takich wykonawców jak Beatlesi, Jefferson Airplane, Loving Spoonful, Greatful Dead czy Rolling Stones. Im i wielu jeszcze innym znakomitościom muzycznym autor dedykował książkę. To wszystko mnie zaintrygowało, przyciągnęło i wciągnęło...

Zgromadziłem duży stos książek, które czekają na swoją kolejkę. Nigdy nie wiadomo po którą sięgnę. Na razie zwyciężyła muzyka.
:)

23 sty 2008

Strach czytać!

Widać, że każdy jakoś się zmaga z tematem, bo tak naprawdę to to są nasze INDYWIDUALNE zmagania. Rydzyki, polityki, historyki i pismaki - oni tylko próbują upiec swoje pieczenie albo wysmażyć swoje konfitury. W kwestii przyzwoitości narodowej musimy zacząć od przyzwoitości indywidualnej każdego z nas.

Ja na szczęście do kwestii polsko-żydowskiej podchodzę zupełnie nienaukowo, bezcytatowo i zupełnie nie obchodzi mnie, co Żydzi zrobili złego Polakom, a co niby miałoby usprawiedliwiać cokolwiek…

Mnie obchodzi jedynie jak ja, jotesz, odczuwam te sprawy. Wczoraj wreszcie zacząłem zmagania ze "Strachem" i pierwsze kilkanaście stron czytałem jak skamieniały. Niby wszyscy wiemy, znamy liczby, sprzeczamy się o nie. Ale jak na razie, na początkowych kilkunastu stronach Gross przytacza tylko relacje NASZE – Polaków, gojów! Tych nielicznych przerażonych, którzy na gorąco potrafili wyartykułować emocje, zapisać je. I przechować i pokazać. Nielicznych, bo większość pewnie obawiała się okazać sąsiadom, krajanom współczucie albo chociaż tylko obrzydzenie zbrodnią.

Koszmarny jest wątek Ireny Sendlerowej, dziś naszej Bohaterki Narodowej zgłaszanej do Pokojowej Nagrody Nobla, a po wojnie sekowanej za filożydostwo. To była Nasza - Polka! I to Jej córka wspomina upokorzenia i utrudnienia życiowe. Za co? Za uratowanie Żydów? Wysługiwanie się Żydom? Troszkę się zmieniliśmy przez te pół wieku. Teraz zgłaszamy do Nobla! I jak mantrę powtarzamy, że najwięcej drzewek w Yad Vashem...

W Buczaczu wymordowano w krótkim czasie 2400 Żydów. Dlaczego mój ojciec do śmierci mi o tym nie opowiedział? Miał już 19 lat, urodził się w Buczaczu i do 1946 roku tam mieszkał. Nic nie widział? Nic nie słyszał? W domu nie komentowali tego, co dzieje się na ulicach? Przynajmniej mogę domniemywać, że mój dziadek w niczym nie brał udziału, bo po IWŚ był inwalidą bez jednej nogi… Moja Mama opowiadała mi o likwidacji Żydów z Łohiszyna na Polesiu. O dole ogromnym na wszystkie ciała i o moim dziadku, który zemdlał na ten widok i mało nie został wepchnięty w to piekło. Uratowali go sąsiedzi, tak jak i on zgonieni z całego miasteczka do zasypania zbiorowego grobowca. Opowiadała o kilkutygodniowym przechowywaniu trzyosobowej rodziny żydowskiej w ogromnej bece na zboże…

W mojej rodzinie nikt nie ucierpiał od żydowskich zbrodniarzy z UB czy od kolaborantów sowieckich. Moja Mama miała tylko miłe wspomnienia o żydowskich sąsiadach. Może dlatego jej mleko miało inny smak. Może dlatego wszystko oceniam po swojemu. Może dlatego wkurza mnie czytanie o tym, że tak naprawdę to Żydzi dyrygowali mordowaniem Żydów, kontygenty wyznaczały Judenraty ochoczo i bez przymusu a ewentualne zbrodnie moich kochanych rodaków były jednostkowe i zawsze wywołane bolesną reakcją na bestialstwo sowietów, którym Żydzi denuncjowali polskich patriotów i bohaterów.

18 sty 2008

Kim jest Gross?

Już mam książkę, ale trochę czasu upłynie, nim ją przeczytam od deski do deski...

Przeczytałem o Grossie, że zrodzon z polskiej matki i czy ona też była, zdaniem syna, antysemitką, jak ocenia resztę Polaków. To pytanie nie moje tylko przytaczam.

Od dawna obserwuję ten fenomen – Polaków, z matki Polki i ojca Żyda. Dlaczego fenomen? Ano dlatego, że ci nasi pobratymcy mogą być, i często są, odrzucani przez oba społeczeństwa, z których wywodzą się rodzice. Dla ortodoksyjnego, fanatycznego Żyda tylko dziecko Matki-Żydówki może być uznane za Żyda. Symetrycznie – dla ortodoksyjnego Polaka-Katolika dziecko mające którekolwiek z rodziców pochodzenia żydowskiego nie może być Polakiem.
Tak więc, dla fanatyków obu stron, Gross jest bezrasowcem czy beznarodowcem!

Gdyby jednak miał Matkę-Żydówkę to sytuacja stałaby się asymetryczna. Otóż dla ortodoksów żydowskich stałby się czystym Żydem, no może lekko zmieszanym. Dla narodowców polskich w dalszym ciągu byłby Żydem, no może z małą domieszką krwi polskiej ale mało wartościowej, bo skoro ojciec tak się wynarodowił...

To są absurdy antysemityzmu i antypolonizmu w wydaniu skrajnym. Gorzej, jeśli takie myślenie jest rozpowszechnione wśród przeważającej części narodu. Co ciekawe – my Polacy, piękni ptacy, zupełnie inaczej traktujemy rodaków półkrwi z rodzica Rosjanina, Niemca czy Czecha, o dalszych narodach nawet nie wspominając, o ile oczywiście mówimy w ogólności o rasie białej (z warunkowym dopuszczeniem żółtej…)

Taki pół-Polak pół-Rosjanin, zwłaszcza jeśli deklaruje się Polakiem, jest dla nas bratem-Polakiem, do serca przyłóż, razem wypijmy, pośpiewajmy i popłaczmy się nad niedolą naszych wspaniałych narodów. Polsko-Ormianin – proszę bardzo – Nasz! Rodak kochany, zmieszany nieco ze starożytnym narodem, który był chrześcijański, gdy nasi przodkowie krwawe ofiary jeszcze składali Swarożycom i innym słowiańskim bożkom.

To dlaczego Żyd wzbudza takie irracjonalne, durnowate reakcje wewnętrzne? Kim jest więc Gross? Niezależnie od tego co pisze i gdzie żyje…