25 mar 2009

Słucham Petera Greena

Słucham Petera Greena i myśli kłębią mi się w głowie. Kłębią się w tle, na drugim planie. Za tymi myślami produktywnymi. Bo myślenie o Greenie jest nieproduktywne. Myślenie o nim jest dołujące.

Młody Peter Green był gitarowym Bogiem. Dla mnie, takim co najmniej, jak Eric Clapton, o którym tak pisali zwolennicy na londyńskich murach, w końcu lat sześćdziesiątych. John Lennon sam skromnie zauważył wtedy, że jest popularniejszy od Jezusa.

Peter zaczął karierę u Johna Mayalla. Po opuszczeniu mayallowych Bluesbreakers przez Erica Claptona. Pograł, zagrał genialnie swą kompozycję "Supernatural", popraktykował i podziękował za współpracę, by, wraz z kolegą z zespołu perkusistą Mickiem Fleetwoodem, założyć własną grupę Fleetwood Mac. Do dziś uwielbiam ich pierwsze płyty, na których grali bluesa. Owocna była podróż grupy do ojczyzny bluesa. W Chicago spotkali swych herosów - czarnoskórych twórców elektrycznego bluesa, z którymi nagrali jamowy album z dwoma krążkami.



W tym mniej więcej czasie Amerykanie z Canned Heat nagrali również podwójny album z Johnem Lee Hookerem. Paru białasów zachwyconych czarnym bluesem. Tytuł ich ówczesnego przeboju "Let's Work Together" był hasłem, które trafiało do wszystkich. Poprzez te wspólne grania muzyka oryginalna, korzenna, trafiała do młodzieży na całym świecie. Do mnie też. To wtedy się zaraziłem.



Dlaczego jednak Peter Green mnie tak dołuje? Otóż wpadł w wielką i głęboką dziurę psychiczną! Rzucił zespół, który sam stworzył i wywindował do światowej czołówki, bo nie mógł znieść tego, że muzyka bluesowa przynosi takie fury pieniędzy! Trochę też nie podobało mu się odchodzenie od czystego bluesa, choć sam miał w tym największy udział. Jego ówczesne i absolutnie genialne kompozycje nie były już wyłącznie bluesami. "Albatross", "Man of the world", "Oh well 1 & 2" i "Green Manalishi" stały się rekordzistami sprzedaży, bijąc na łeb utwory Beatlesów i Rolling Stonesów razem wziętych!



Tego umysł Petera nie zniósł. Rzucił grupę i pojechał do izraelskiego kibucu pracować jako grabarz. Symboliczny pogrzeb kariery muzycznej supergwiazdy! Po tym odejściu zniknął z muzycznego rynku, choć jego przeboje do dziś krążą po całym świecie. "Black Magic Woman", genialnie zagrana przez Carlosa Santanę, to też dzieło Greena!

Po latach leczenia psychiatrycznego i osamotnienia wielbiciele dotarli do niego. Grupa muzyków zakochanych w jego twórczości namówiła go do powrotu. Przypomnieli mu granie na gitarze, które już w znacznym stopniu zapomniał. Zaczęli wspólne granie i koncertowanie. Nazwali się Splinter Group, czyli Grupa Rozłamowa. Grają do dziś.



Ale to nie jest TO granie. Zniknął gdzieś hipnotyczny urok greenowskiego grania. Głos stracił barwę, dźwięczność. To już cień Wielkiego Petera Greena! I to właśnie mnie dołuje. Może jednak nie powinno? Może powinienem cieszyć się, że JEDNAK żyje i gra. Że nie dołączył przed laty do Umarłych Za Wcześnie...

A KOGO TAKIE STAROCIE MOGĄ INTERESOWAĆ???

1 komentarz:

jotesz pisze...

Podałem na początku link do strony, która precyzyjnie opisuje biografię PG. W moim wspomnieniu mogą być przekłamania, których nie korygowałem, bo WŁAŚNIE TAK go zapamiętałem. Teraz uczę się słuchać jego późnych nagrań, tych, którymi powrócił z niebytu...